Brzmi to może niezbyt poważnie, ale bywa opłakane w skutkach dla naszego życia duchowego. Zdarza się bowiem, że poświęcamy wiele czasu, tudzież energii, na sprawy i zajęcia związane z Panem Bogiem, wiarą i duchowością, a potem w poczuciu religijnego nasycenia zaniedbujemy samą modlitwę.
Kto potrzebuje modlitwy? Dlaczego nie wystarczy być porządnym, by być chrześcijaninem? Czego nam brakuje? Na czym polega tajemnica modlitwy? I dlaczego Panu Bogu zależy na tym, byśmy się modlili?
Prawdopodobnie byłoby znacznie lepiej, gdybyś czas poświęcony na lekturę tej książki przeznaczył po prostu na modlitwę. Serio. Mielibyśmy wówczas pewność, że uniknąłeś pewnego subtelnego niebezpieczeństwa. Chodzi mianowicie o mylenie, a w konsekwencji zastępowanie modlitwy aktywnościami pobożnościowymi.
Brzmi to może niezbyt poważnie, ale bywa opłakane w skutkach dla naszego życia duchowego. Zdarza się bowiem, że poświęcamy wiele czasu, tudzież energii, na sprawy i zajęcia związane z Panem Bogiem, wiarą i duchowością, a potem w poczuciu religijnego nasycenia zaniedbujemy samą modlitwę. Jest co najmniej kilka sprawdzonych metod, by w ten sposób zmarnować swoje życie duchowe i relację z Panem Bogiem. Mogą to być pobożne lektury różnego rodzaju. Na przykład książki o modlitwie. Czytasz jedną za drugą, nie potrafisz przejść obojętnie obok katolickiej księgarni, by nie nabyć jakiejś nowej, obiecującej pozycji. To, co czytasz porusza cię, budzi dobre pragnienia, ale do modlitwy jakoś ci wciąż nie po drodze. Jesteś jak ktoś, kto fascynuje się motoryzacją, kodeks ruchu drogowego ma w małym palcu, zna na wyrywki i ze szczegółami historię automobilistyki, godzinami potrafi rozmawiać o znanych kierowcach, ale sam w życiu nie usiadł za kierownicą albo robi to bardzo rzadko i tylko po to, by podjechać do osiedlowego sklepu.
Wybitny teoretyk modlitwy. Omnibus w zakresie duchowości chrześcijańskiej. Tyle, że sam się nie modli i cała ta wiedza do niczego go nie prowadzi. Mógłby wygłosić tygodniowe rekolekcje o modlitwie i zaocznie obronić doktorat z teologii duchowości, ale z Panem Bogiem się nie widuje.
Pasjonat Pisma Świętego. Półki jego domowej biblioteczki uginają się od przeczytanych z wypiekami na twarzy komentarzy do wszystkich poszczególnych ksiąg. Tylko sama Biblia zarosła mu pajęczyną, bo przez te wnikliwe studia zabrakło mu czasu i zapału, by ją otworzyć i posłuchać, co mówi do niego osobiście Bóg Żywy w swoim Żywym Słowie. I żeby było jasne: nie ma nic złego w podejmowaniu lektury książek religijnych. Mało tego to jest nawet bardzo potrzebne i pożyteczne. Pod warunkiem, że stanowi inspirację albo uzupełnienie do regularnego życia modlitwy, a nie jego atrakcyjny bo stymulujący intelektualnie zastępnik. To samo dotyczy „duchowego obżarstwa”, w które niejednokrotnie wpadamy. Ktoś taki jeździ z rekolekcji na rekolekcje, słucha godzinami jednego internetowego kaznodziei za drugim, ale potem jest już tak przepełniony i przemęczony usłyszanymi treściami, że nawet nie zaświta mu pomysł, by spożytkować je w praktyce. Do podjęcia aktywności zniechęcać go będzie też przykra konstatacja, że te wszystkie piękne rzeczy, o których tyle się nasłuchał, gdy sam próbuje je na co dzień stosować, nie wyglądają już tak atrakcyjnie i nie budzą tak głębokich wzruszeń.
Inną metodą duchowego samoobezwładnienia są niekończące się rozmyślania na tematy religijne, czy w jakikolwiek sposób związane z wiarą. I znów nie idzie o to, by nie prowadzić pogłębionej refleksji dotyczącej spraw duchowych. Ważne tylko, by nasze dywagacje na pobożne tematy nie zastąpiły nam rozmowy z Tym, który jest ich właściwym przedmiotem. Byłby to absurd podobny do sytuacji, w której rzekomo zakochany tak intensywnie myślał o swojej wybrance, że tygodniami nie mógł znaleźć chwili, by do niej choć zadzwonić, nie mówiąc już o spotkaniu. Kuszący urok takich rozmyślań polega na tym, że w gruncie rzeczy są one dość niezobowiązujące zwłaszcza, gdy zapuszczamy się w coraz bardziej abstrakcyjne dziedziny. Tymczasem dialog z Bogiem Żywym grozi powołaniem, które mogłoby od nas wymagać rezygnacji z komfortu, wynikającego z tak bardzo cenionej przez nas stabilizacji. Tymczasem dużo bardziej niż myślenia o Bogu potrzebujemy współmyślenia z Bogiem, rozmowy z Nim, wsłuchiwania się w Jego Słowo. Aby to On odsłaniał nam prawdę o nas i o rzeczywistości, w której funkcjonujemy. Aby uczył nas patrzenia wzrokiem wiary Jego spojrzeniem na wydarzenia, ludzi, sprawy i nas samych. Aby posyłał nas w drogę, nie pozwalając się zatrzymać tu, gdzie nam się akurat podoba i gdzie jest nam wygodnie.
Dodajmy jeszcze, że szczególnie ulubionym przez niektórych z nas rodzajem rozmyślań jest wnikliwa i bezustanna autoanaliza duchowo-psychologiczna. Dokonywane z laboratoryjną wręcz precyzją dzielenie włosa na czworo przy użyciu wielu mądrych koncepcji i słów silnie zabarwionych religijnie, a zaczerpniętych zazwyczaj z uprzednio skrupulatnie przeczytanych książek lub wysłuchanych konferencji. Ten subtelny duchowy egocentryzm pozwala bardzo długo uważać się za kogoś głęboko wierzącego, pozostającego jednocześnie szczelnie zamkniętym na wszelki powiew Bożego Ducha. I nie będzie jeszcze najgorzej, jeśli skończymy jak ów mnich wspominany w jednym z apoftegmatów, który pewnego dnia wyskoczył ze swojej celi, trzaskając drzwiami z okrzykiem: „Przez czterdzieści lat modliłem się sam do siebie!”. Dlatego warto swoją modlitwą uczynić słowa świętego Tomasza More’a: „Zechciej, o Panie, dać mi duszę, której obca jest nuda, i która nie zna szemrania, wzdychań i użalań. Nie pozwól, żebym kłopotał się zbyt wiele wokół tego panoszącego się czegoś, które nazywa się «ja»”. Bóg jest naprawdę nieskończenie bardziej interesujący od nas. Warto więc skupić się na Nim. On w odpowiednim momencie i w najwłaściwszy sposób pokaże ci, czym powinieneś zająć się w sobie. A od myślenia o Bogu nieporównywalnie bardziej fascynująca jest rozmowa z Nim, którą zwykliśmy nazywać modlitwą.
Jest jeszcze jedna kategoria ludzi szczerze pragnących życia duchowego, którym przy najlepszych chęciach i wielkiej gorliwości grozi drastyczne rozminięcie się z modlitwą. To ci, których można by opisać cytatem z Tuwimowego wiersza, którego tytułu nie wypada tu chyba przytaczać: „Karne pętaki i szturmowcy […] i rekordziści, i sportowcy”. Chodzi mianowicie o tych, którzy wysiłki duchowe, a nawet i wprost modlitewne, podejmują nie tyle ze względu na Pana Boga, ile na gorące pragnienie samodoskonalenia lub udowodnienia sobie, że „dadzą radę”. Ktoś taki angażuje się z całą pasją w różnego rodzaju modlitewne inicjatywy, bije rekordy ilości odmawianych modlitw, podejmowanych praktyk religijnych oraz poświęcanego na to czasu. Ale cały czas idzie o niego samego. Pan Bóg zostaje w tym przypadku sprowadzony do czegoś w rodzaju programu, który należy poprawnie obsłużyć, wykonując odpowiednią sekwencję ruchów. Ewentualnie jest traktowany jak maszyna z napojami gazowanymi jeśli wrzucisz odpowiednią ilość monet, automatycznie wypadnie z niej puszka coli. Jak się nie pogubić? Bo niewątpliwie w naszym życiu duchowym potrzebujemy dobrej lektury religijnej, intelektualnego wysiłku rozważań, szczerej autorefleksji, rekolekcji i innych okazji, by słuchać o Bogu. I każda z tych aktywności nie tylko może prowadzić nas do modlitwy, ale nawet stanowić jej przedsionek i początek. Jak rozpoznać, czy rzeczywiście się modlę? W gruncie rzeczy to proste. Prawdziwa modlitwa zawsze cię do czegoś uruchomi. Z prawdziwej modlitwy zawsze wyjdziesz z przeświadczeniem, że Bóg, którego spotkałeś, do czegoś cię posyła. Prawdziwa modlitwa nieubłaganie rodzi misję. Chcesz wiedzieć, czy ostatnio naprawdę się modliłeś? Zadaj sobie proste pytanie: czego nie byłoby w moim życiu na przestrzeni ostatniego tygodnia gdyby nie modlitwa? Czy jest coś, co by się nie wydarzyło, czego bym nie zrobił, gdybym się nie modlił? Do czego zostałem posłany przez mojego Boga? Co On mi nakazał, polecił? Co się urodziło we mnie z Jego Słowa, czego owoce nawet bardzo niewielkie, ale konkretne mogę wskazać w mojej codzienności?
ks. Michał Lubowicki
/ opoka.org.pl /