Sprowadzenie misji Kościoła do dobroczynności, budowania pokoju, wspierania ubogich i migrantów, dbania o ekologię – bez głoszenia jedyności zbawczej Chrystusa i bez misji jednoczenia ludzi z Bogiem w Kościele, jest niestety zdradą Chrystusa. Do czynienia dobra bowiem Kościół nie jest konieczny. Do zbawienia – Kościół jest koniecznie potrzebny.
Bóg jest nieskończenie dobry, jest samym dobrem. Zatem życie według miary dobra w jakiś sposób prowadzi człowieka do Boga. Idąc dalej tym tropem, można powiedzieć: gdzie jest dobro i miłość, tam jest Bóg. Niektórzy twierdzą, że jeżeli ktoś żyje dobrem i miłością, to żyje Bogiem; jeśli ktoś jest dobry, to ma Boga w sercu. Jeszcze inni twierdzą, że człowiek żyjący dobrem i miłością może być bliżej Boga niż niejeden pobożny katolik; że nawet jeśli ktoś nie ma wiary, to przecież samo dobro świadczy o tym, że jest bliski Bogu i że zasługuje na zbawienie. A jeszcze inni zadają pytanie: skoro jestem dobrym człowiekiem, to czy muszę wierzyć? Po co należeć do Kościoła, skoro jestem lepszy niż niejeden katolik, a nawet ksiądz?
Sam kilka razy słyszałem próbę odpowiedzi na ostatnie z postawionych tutaj pytań, która nie tylko nie wyrażały prawdy katolickiej na temat Kościoła, zbawienia i Boga, ale które wręcz z nauczaniem Kościoła na te tematy się rozmijała. A odpowiedzi te padały z ust duchownych. Nic dziwnego, że świeccy jeszcze częściej utożsamiają życie duchowe z życiem moralnym. Prowadzi to oczywiście do jeszcze poważniejszych pytań i dylematów. Skoro bowiem w różnych religiach można czynić dobro i żyć miłością, to czy inne religie również nie są jakimiś alternatywnymi drogami do Boga? Czy potrzebna nam jest instytucja Kościoła, skoro sami przecież potrafimy żyć miłością?
W tych wszystkich twierdzeniach dochodzi niestety do szeregu błędów, które różnie możemy ująć. Zauważyć w nich możemy zapomnienie lub niezrozumienie tego, czym jest nadprzyrodzoność – chrześcijaństwo jest sprowadzone do doktryny moralnej. Dochodzi również do fatalnego utożsamienia Boga z dobrem lub miłością, co również jest błędne. W końcu powyższe tezy ukazują niezrozumienie natury człowieka w jego relacji do Boga.
Otóż, o ile prawdziwe jest zdanie: „Bóg jest najwyższym dobrem” czy też „Bóg jest miłością”, to już fałszywe jest twierdzenie mówiące, że dobro jest Bogiem czy miłość jest Bogiem. Dobro i miłość, które są cechami stworzonego świata i domenami życia ludzkiego nie są jakimiś pierwiastkami boskości w świecie. Dobro nie jest substancją Boga, a więc to nie jest tak, że tam, gdzie jest dobro, tam mamy do czynienia z jakąś quasi-sakramentalną czy realną obecnością Boga. Podobnie rzecz ma się z miłością. Bóg i dobro czy miłość są czymś odrębnym. A kiedy mówimy o Bogu, że jest miłością czy dobrem, to mówimy przez analogię. Dobro i miłość w Bogu są czymś innym niż dobro i miłość ludzkie. Owszem, to drugie (czyli dobro i miłość ludzkie) są stworzone, i posiadają pewne podobieństwo do Boga, są jakby Jego odblaskiem. A więc miłość ludzka niesie jakiś potencjał podobieństwa, ukazywania nam tego, kim jest Bóg. Ale nie działa to w drugą stronę. Bóg nie jest podobny do niczego co ludzkie czy stworzone. A jeśli orzekamy o Nim w ludzkich i stworzonych kategoriach to czynimy to przez analogię.
Może to więc zabrzmieć szokująco, ale potencjalnie możliwa jest sytuacja, że ktoś żyje dobrem i miłością, ale nie ma nic wspólnego z Bogiem. Może być tak, że ktoś będzie żył w sposób dobry i prawy, a jednak nie będzie zbawiony. Dobro bowiem czy życie miłością nie zbawia. Wskazuje na to chociażby Sobór Trydencki w słowach pierwszego kanonu o usprawiedliwieniu: „Gdyby ktoś mówił, że człowiek może być usprawiedliwiony przed Bogiem przez swoje własne czyny, dokonywane siłami natury ludzkiej albo z pomocą nauki Prawa. Ale bez łaski Bożej przez Jezusa Chrystusa – niech będzie wyklęty”.
Cóż zatem? Czy dobro nie ma żadnego znaczenia? Otóż nie. Prawe życie, dobre uczynki, życie autentyczną miłością dla człowieka niewierzącego mają charakter pedagogiczny i przygotowujący. Prawe życie kształtuje naturę ludzką, która przez grzech została naruszona. Wymaga ona pewnego ukształtowana, by była sposobna do przyjęcia wiary. Przeciwnie zaś, natura zdeformowana przez grzech lub błędne ideologie, staje się coraz mniej zdolna do przyjęcia światła Ewangelii. Prawda i dobro prostują ścieżki ludzkiego intelektu. Grzech zaciemnia umysł. Widzimy to bardzo wyraźnie – tam, gdzie grzech staje się normą, a zasadą kulturową stają się ideologie antychrześcijańskie, tam wiara jest coraz trudniejsza do przyjęcia. Niestety, możliwa jest taka deformacja ludzkiego rozumu i woli, że prawda Boża nie tylko nie będzie rozpoznana jako coś pięknego i prawdziwego, ale że będzie wręcz budziła awersję i wrogość.
Zatem dobro czy życie miłością może być co najwyżej preludium do zbawienia, czyli do powrotu do Boga, lecz nie jest jeszcze aktem, który sprawia, że Bóg mieszka w naszym sercu. To dokonuje się przez łaskę.
Wiara i chrzest stanowią bramę zbawienia.
Jednak nie oznacza to, że jeśli ktoś już miał to szczęście, by przyjąć łaskę wiary i trwa w Kościele świętym, to nie musi oglądać się na czynienie dobra i życie miłością. Wiara jest cnotą boską. Jest udziałem w życiu Bożym. Nie jest jedynie poglądem czy przeświadczeniem umysłu, ale jest nową, nadprzyrodzoną zasadą życia w człowieku. Podobnie jest z teologicznymi cnotami nadziei i miłości. Życie według tej nadprzyrodzonej zasady – życie życiem Bożym, a nie tylko ludzkim, sprawia skutki również w przyrodzonej sferze ludzkiego życia. Życie życiem Bożym, sprawia, że w sferze ludzkiej aktywności nasze życie staje się odblaskiem życia Bożego. A więc człowiek zjednoczony z Bogiem żyje tak, że jego uczynki, dobro i miłość, stają się przystające do życia Bożego, stają się wyraźnym odblaskiem nadprzyrodzonej miłości Boga. A jeśli ktoś by wierzył, lecz nie żył na sposób prawy, to oznacza to, że wiara jest w nim martwa. Ponadto podkreślić należy, że każdy dobry czyn człowieka wierzącego jest zasługujący, bo jest aktem, w którym człowiek zjednoczony z Bogiem bez swoich zasług, rzeczywiście przez swoją wolę oddaję życie na służbę Bożą i wciela swoje życie w życie Boże, albo patrząc z innej perspektywy – uobecnia w swoim życiu życie Boże.
Zatem miłość ludzka nie jest tożsama z miłością Bożą, ale są one powiązane ścisłą zależnością. Miłość ludzka nie zbawia, ale przysposabia do zbawienia, a w połączeniu z łaską uświęcającą staje się miejscem uobecniania miłości Bożej.
Człowiek rzeczywiście jest wyjątkowym stworzeniem Bożym. Został stworzony jako dobry. Ludzka natura jest dobra z woli Bożej. Dlatego człowiek spontanicznie pragnie dobra i miłości i upatruje w nich swojego szczęścia i spełnienia. Przez grzech ten „zmysł” i pragnienie dobra i miłości zostały nieco zdeformowane, tak że w konsekwencji możemy źle je rozpoznać i pomylić się co do tego, czym jest dobro i miłość – a ostatecznie może to prowadzić nawet do odrzucenia Boga. Dobro i miłość ludzkie nie mogą nam dać jednak spełnienia ostatecznego. Człowiek bowiem został tak stworzony, że jego celem i spełnieniem nie jest tylko to, co znajduje się w jego własnej naturze, ale spełnieniem i celem człowieka jest Bóg – który jest absolutnie poza naturą.
O ile więc „wyczuwamy”, że dobro i miłość są czymś nam właściwym i pragniemy ich, o tyle pragniemy jeszcze „czegoś więcej”.
Ostatecznie bowiem spełnieniem i celem ludzkiej natury jest Bóg, który jest różny i inny także od ludzkiej miłości i dobra. I dopiero powrót do Niego i zjednoczenie z Nim jest tym, co nazywamy wiecznym zbawieniem.
Czy zatem wystarczy być dobrym człowiekiem, by być zbawionym?
Niestety nie. Potrzeba Boga. Potrzeba wiary i miłości nadprzyrodzonej. Potrzeba zjednoczenia z Nim. Dobro więc nie zbawia. Inne religie nie zbawiają, gdyż nie jednoczą z Bogiem – nie są drogą do zjednoczenia z Nim, i nie są prawdą objawioną przez Boga o Nim samym.
Dobro i miłość, które mogą praktykować wyznawcy innych religii, a nawet ateiści, również nie zbawiają, a jedynie mogą przysposabiać naturę ludzką do przyjęcia zbawczej prawdy Ewangelii – co w przypadku tych, którzy nie z własnej winy nie poznali tej prawdy, pozwala nam żywić jakąś nadzieję na ich zbawienie (nie jest to pewność, lecz nadzieja, przypuszczenie, ze względu na fakt ukierunkowania ich natury ku zbawieniu w Chrystusie). Nadziej ta byłaby oczywiście pewniejsza, gdybyśmy mogli im dopomóc w poznaniu i przyjęciu Ewangelii i wejściu do Kościoła.
A więc w życiu, a tym bardziej w chrześcijaństwie nie chodzi o naiwny „dobroludzizm”. Chodzi o Boga. O powrót do Niego i zjednoczenie z Nim. Chodzi o nadprzyrodzoną miłość do Boga, a nie tylko o ludzką miłość do ludzi. Dlatego też w relacji wobec świata Kościół nie może zatrzymywać się na sferze ogólnego i wspólnego dobra. W ten sposób zdradziłby swoją nadprzyrodzoną misję. A Kościół ma przecież nade wszystko prowadzić ludzi do Boga. Jeśli zaś czyni dobro wraz z innymi, to ze względu na pragnienie doprowadzenia ich do spotkania z prawdziwym Bogiem w Kościele.
Sprowadzenie misji Kościoła do dobroczynności, budowania pokoju, wspierania ubogich i migrantów, dbania o ekologię – bez głoszenia jedyności zbawczej Chrystusa i bez misji jednoczenia ludzi z Bogiem w Kościele, jest niestety zdradą Chrystusa. Do czynienia dobra bowiem Kościół nie jest konieczny. Do odnalezienia Boga, odpuszczenia grzechów, wcielenia w życie Chrystusa we chrzcie, włączenia w Jego Ofiarę we Mszy, oraz zjednoczenia z Nim w Sakramencie Jego Ciała i Krwi, słowem – do zbawienia – Kościół jest koniecznie potrzebny.
o. Jan Paweł Strumiłowski OCist (cysters)
– dr hab. teologii dogmatycznej, wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Katowicach-Panewnikach. Zajmuje się teologią piękna, teologią trynitarną i chrystologią oraz teologiczną teorią poznania, zwłaszcza w aspekcie egzystencjalnym i estetycznym, a także jej relacjami z filozofią współczesną oraz naukami empirycznymi.
źródło: opoka.org.pl