Szkoła jest jak wojsko. Oducza mówienia „nie”

Szkoła czerpie z relacji charakterystycznych dla wojska. Klasy są jak oddziały wojskowe, nauczyciel-dowódca wymaga dyscypliny. Ktoś się huśta na krześle, idzie do kąta

– mówi Mikołaj Marcela, autor książki „Patoposłuszeństwo”.

„Patoposłuszeństwo” to najnowsza książka Mikołaja Marceli. Autor, literaturoznawca, pisarz, wykładowca i nauczyciel akademicki tłumaczy, jak szkoła oducza nas mówienia „nie”. Ale daje też nadzieję na zmiany. „Bąbel na ranie systemu edukacji rośnie, coraz bardziej go widać. Aż pęknie. To już się dzieje”.

Dlaczego posłuszeństwo jest złe? Przecież od dziecka uczymy się, że mamy być grzeczni, wykonywać polecenia rodziców, starszych.

Mikołaj Marcela: I dlatego nie umiemy być odpowiedzialni. W wykonywaniu poleceń nie ma nic złego, o ile uczymy się, że to nie musi być robione z automatu. Jeśli całe życie wykonujemy polecenia, na przykład z lęku przed karą, to nie zastanawiamy się, co jest dla nas dobre. Nie ma okazji do wykształcenia postawy odpowiedzialności za siebie, innych, do zarządzania swoim czasem. Przykład? Rodzice-helikoptery. Ich dzieci często są zagubione, mają problem z asertywnością. Mogą nie umieć dbać o swoje potrzeby, bo wciąż realizowali czyjeś. Czyjś plan na swoje życie.

Musisz czy nie musisz?

Rodzic mówiący dziecku, że ma iść spać, bo jest późno, nie pozwala mu realizować swojego planu? Co, jeśli ten plan kilkulatka, krótko mówiąc, jest dla niego szkodliwy? I musi w końcu iść spać.

Nie musi (śmiech). Załóżmy, że mówię ci: jutro rano wstajesz do pracy, więc masz już iść spać. Jak za kwadrans nie będziesz spała, to czeka cię kara za nieposłuszeństwo. Zaśniesz czy nie?

Wiadomo.

Dorosły szybko zapomina, jak sam był dzieckiem. I stosuje rozwiązania, jakie wobec niego stosowano. Nawet jeśli były co najmniej stresujące, a nawet szkodliwe. Pamiętajmy, że dziecko buntuje się nie bez powodu. Może on wydawać się abstrakcyjny rodzicom lub nauczycielom. Ale zastanówmy się, z czego wynika. Czyjeś „nie” nie zawsze (a nawet zazwyczaj) jest wymierzone przeciwko nam. A mamy tendencję, by traktować bunt jako pusty lub wynikający z czyjejś natury. Nie tylko w relacjach z dzieckiem, ale też w pracy, szkole.

Patopołuszeństwo

Kiedy mówimy „nie”?

Gdy naruszane są nasze granice, mamy problem z zaspokojeniem potrzeb. Objaw buntu u dzieci jest zdrowy. Walczą o swoje granice, ale i testują je. W szkole, w domu, w pracy oduczamy mówienia „nie”. I potem dorośli ludzie trafiają np. na terapię lub do coacha, by zastanowić się, dlaczego bycie grzeczną dziewczynką/chłopczykiem przyniosło im szkody. Często nie umieją mówić o emocjach, potrzebach.

To jak znaleźć zdrowy środek między wymaganiem pustego posłuszeństwa a daniem wolnej ręki?

Nie myślmy w kategoriach opozycji: anarchia-porządek, posłuszeństwo-nieposłuszeństwo. Nie traktujmy się w relacji przełożony-zwierzchnik. „Dorosły ma zawsze rację, a dziecko nic nie wie o życiu”. Dzieci chcą zrozumieć świat, a więc także to, z czego wynika dane polecenie. Jeśli rodzic mówi do dziecka z góry, nie przykucnie, by prowadzić otwarty dialog, to niewiele się uda. Punktem wyjścia jest empatyczna rozmowa.

Mikołaj Marcela o szkole: jak wojsko

W czym przejawia się patoposłuszeństwo w szkole?

Zaczynając od podstaw, czyli systemu rozumianego jako rozwiązania prawne. A to nie tylko reguły, ale też to, co wymusza środowisko, kultura, co robimy niejako z automatu. I tak odtwarzamy schematy, jesteśmy posłuszni tradycjom. Dla jasności – są i dobre tradycje, ale i takie, które bardzo szkodzą. Weźmy przykład ocen. Prawo tak naprawdę wymaga jednej na koniec roku, a nie kilkudziesięciu… Sami to sobie narzucamy!

I jeszcze ordnung muss sein.

Właśnie tak. Szkoła to hierarchiczna instytucja, która bardzo dużo czerpie z relacji charakterystycznych dla wojska. Klasy są jak oddziały wojskowe, które realizują działania zgodnie z przyjętą taktyką, o czym pisałem w swojej poprzedniej książce Selekcje. Nauczyciel, niczym dowódca, organizuje cały proces, zarządza uczniami, wymaga dyscypliny. Ktoś się huśta na krześle albo rozmawia na lekcji? To idzie do kąta albo dostaje uwagę. Nie uczy się – dostaje jedynkę. Każdy ma robić to, czego się od niego wymaga. Najlepiej wszyscy w jednym tempie. Niezależnie od tego, jakie mają możliwości.

„Za mądre” dziecko i nuda w szkole

Àpropos możliwości. Często okazuje się, że – jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi – wadą dziecka jest to, że… za dużo umie. Nauczyciel ma swój program i nie patrzy na umiejętności dzieciaków, wszystkich traktuje od linijki. Tymczasem są dzieci, które nie nadążają (tu obliguje się rodziców do nadganiania w domu), i te, które wyprzedzają program. Te w szkole się nudzą…

Program jest dla osób, które są na założonym z góry etapie rozwoju. Pół biedy, jeśli dzieci się w niego wstrzeliwują. Dla tych, które (z różnych względów) nie mają tych kompetencji, i dla tych, które są daleko przed grupą, szkoła jest dramatem. Te pierwsze szybko uczą się, że są mniej zdolne, trzeba się o nie troszczyć. Te drugie nudzą się, a więc sprawiają problemy. Nuda jest strasznie bolesnym doświadczeniem. Iga Kaźmierczak poświęciła jej swoją książkę. Nuda szkolna jest formą przemocy. A dziecko przecież roznosi ciekawość, chce poznawać świat!

Nauczyciel tłumaczy się, że ma grupę dwudziestu pięciu-trzydziestu osób i nie może poświęcać więcej uwagi jednemu dziecku, które umie za dużo. Co robić?

Przecież to dziecko mogłoby uczyć się, przekazując wiedzę, którą już ma, kolegom. Dla niego byłoby to ciekawe doświadczenie. Mógłby się spełnić jako lider, rozwijać. Byłoby to korzystne też dla nauczyciela, który mógłby w tym czasie zatroszczyć się o dzieci z mniejszymi kompetencjami. Jest też np. plan daltoński, który daje autonomię dzieciom. Same wyznaczają sobie cele, organizują naukę. Dziecko zdolniejsze, w ramach tego planu, może pracować w swoim tempie etc. Nie musi siedzieć cicho i słuchać wykładów nauczyciela. Wszystko da się zrobić, ale zależy to od tego, jak patrzymy na świat.

Patoposłuszeństwo to przemoc

A ja wciąż słyszę, że się nie da. Bo program, bo system, bo egzaminy, bo nie ma czasu…

Przejawem patoposłuszeństwa jest przemoc. Dlatego uwierzyliśmy już, że w ramach systemu nie da się nic innego zrobić. Mamy robić tak, jak nakazuje system – czyli jak robiło się do tej pory. Inaczej spotkamy się z krytyką. Ale życie pokazuje, że się da. I nie tylko w szkole prywatnej. Chociażby Wiesława Mitulska, wieloletnia nauczycielka klas 1-3 w szkole publicznej, potrafiła tak zorganizować naukę, że wszystkie dzieci wspólnie pracowały. I te z wyższym, i te z niższym zakresem kompetencji. Ale to wymaga organizacji procesu uczenia.

I chęci. A nauczyciele niekoniecznie je mają. Z góry mówią „nie da się” albo… odsyłają na edukację domową. Można w ogóle czegokolwiek od nich wymagać?

Pytanie, na ile nauczyciel jest otwarty na zmiany. Odbiera uwagi jako atak? Ale może, jak emocje ochłoną, zastanowi się, zacznie działać? W szkole panuje przekonanie, że pracuje się na tempo. Nie ma czasu na eksperymenty. Nauczyciele na studiach też siedzą w ławkach, w grupach wiekowych, są sprawdzani, dostają oceny. Jeśli nie mają doświadczenia, że nauka może wyglądać inaczej, ciężko oczekiwać od nich, że będą pracować inaczej.

Stare schematy nauczycieli

Nauczyciele powielają stare schematy. Błędne koło.

Jeśli nie trafią na kogoś, kto pokaże im w praktyce plan daltoński, pedagogikę Montessori, debaty oksfordzkie, eseje, odwróconą klasę, to trudno im zrobić coś inaczej. Raczej mówi się o tym wszystkim – podobnie jak o rozwiązaniach stosowanych w szkołach demokratycznych – jako o ciekawostkach… Potem nauczyciele muszą czytać, dokształcać się. A przy takim poziomie pensji (który nota bene jest wpisany w ten model), można próbować zrozumieć, że im się nie chce. Z drugiej strony, to nie wymaga aż tak wielkiego wysiłku. Przykładowo, teoretycznie egzamin z danego przedmiotu trzeba zdać na koniec roku. A to, co robimy przez ten rok, to już jest nasza decyzja. Podobnie jak forma zaliczenia tego przedmiotu, co udowadnia edukacja domowa.

Hulaj dusza?

W dużej mierze tak. Na każdej lekcji nie trzeba siedzieć sztywno w klasie. Nie trzeba robić sprawdzianów, kartkówek, stawiać ocen. I nie trzeba nawet podręcznika. Można codziennie chodzić do lasu i tam rozmawiać. Można mówić sobie po imieniu. Potrzeba decyzji i wzięcia za nią odpowiedzialności. Tylko tyle i aż tyle.

Mikołaj Marcela o szkole

Nad nauczycielem otwartym na zmiany są jeszcze dyrektorzy, kuratorzy, cała ta administracja. Im wszystkich trzeba by urządzić narodowe szkolenie. I pokazać możliwości. Ale znowu… Co jeden rodzic/nauczyciel może zrobić?

System już się zmienia. Choćby fakt, że nauczyciel odsyła na edukację domową. Jeszcze kilka lat temu to było nie do pomyślenia na poziomie dyskursu publicznego. ED było „fanaberią” rodziców. Straszono, że dziecko pozbawione kontaktu z rówieśnikami nie rozwinie się społecznie… Alternatywy są: ED, szkoła demokratyczna, Szkoła w Chmurze. Coraz więcej rodziców i dzieci jest ich świadomych. A to się przekłada na zmiany. Nauczyciele odchodzą z edukacji publicznej, bo tam brak na nie przestrzeni. Część zostaje i chwała im za to, bo wiem, że to często bardzo niewdzięczna praca. Jednak system powoli przestaje być wydolny i w końcu się załamie.

I wtedy będzie można wreszcie zmieniać?

Jestem optymistą, ale nie marzycielem. Z dnia na dzień nie zmienimy systemu. To nie rozwiązania prawne, ale przekonania, świadomość społeczna. Ona już się powoli zmienia. Bo bąbel na ranie systemu edukacji rośnie, coraz bardziej go widać. Aż pęknie. I to się już dzieje. Widać zmiany w podejściu nauczycieli, stosowaniu porozumienia bez przemocy (NVC), psychologii pozytywnej. Mamy wysyp artykułów o alternatywach dla systemowych rozwiązań. Pamiętajmy jednak, że nie ma idealnego rozwiązania. Stworzymy system lepszy niż obecny, przez pewien czas będzie dobrze, ale za kilkadziesiąt lat wyjdą wady i dostrzeżemy potrzebę kolejnych zmian. Ale to nic złego! Najgorsze jest trwanie w status quo.

Zbuntowani rodzice

Mówisz o rosnącej świadomości społecznej. Tu też mam bolesne obserwacje. Wielu rodziców nie buntuje się przeciw systemowi zmianowemu. Nie boli ich, że siedmiolatek wstaje bladym świtem, by zdążyć na lekcje o 8. Albo idzie do szkoły na 13. Przecież to dziecko i tak budzi się rano, przez pół dnia się nudzi, idzie do szkoły po południu, już zmęczone, a wychodzi po 17. To dłużej niż dorosły w korpo! Jak coś zmieniać będąc osamotnionym, bez sprzymierzeńców?

Nawet jeden taki rodzic konfrontuje innych z czymś, czego do tej pory nie byli świadomi. Ciężko wymagać, by od razu „zaskoczyło”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o edukacji demokratycznej, pomyślałem, że to szaleństwo. To minęło, kiedy o niej poczytałem, dowiedziałem się, jak funkcjonuje nasz organizm etc. Takimi, nawet pojedynczymi głosami, budujemy świadomość społeczną. Są ponadto konferencje (dotyczące odchodzenia od ocen), live’y na Facebooku (Ruchu Budzących się Szkół, w Akademickim Zaciszu, na profilu plandaltonski.pl czy u Przemka Staronia), spotkania dla nauczycieli organizowane przez ośrodki doskonalenia nauczycieli założone przez Darka Martynowicza czy Zytę Czechowską (czyli Nauczycieli Roku z poprzednich lat), wykłady na TED (zawsze warto zacząć od klasycznych wystąpień Kena Robinsona, ale też posłuchać Marianny Kłosińskiej, która założyła jedną z pierwszych szkół demokratycznych w Polsce), open space’y. Mamy wiedzę i narzędzia w zasięgu ręki. Rodzice i nauczyciele mogą do woli korzystać. Zgłaszanie sprzeciwu, pokazywanie innych dróg bywa trudne i frustrujące, ale to najważniejsze momenty. Konfrontując ludzi z czymś dla nich niezrozumiałym możemy doprowadzić do zmiany ich myślenia.

Sztuczny autorytet nauczyciela

Jak uczyć małe dziecko mówienia „nie”? W szkole bardzo szybko dzieci uczą się, że nauczycielowi nie wolno się sprzeciwiać. Skąd się bierze sztuczny autorytet nauczyciela?

Niechęć do nieposłuszeństwa wynika m.in. z tego, że troską wykazują się podwładni, o czym piszę w Patoposłuszeństwie. To oni zastanawiają się, jak poczuje się szef, kiedy powie się mu „nie”. Będzie zły? Ukarze? Dziecko boi się odmówić rodzicom, bo będą smutni. Nauczycielowi – bo da gorszą ocenę. Nieważne, że ono będzie smutne. Wracając do pytania, to nie ma co uczyć buntu. Raczej tworzyć warunki dla dziecka, by – kiedy chce powiedzieć „nie” – mogło to zrobić. Rolą rodziców i nauczycieli jest stworzenie dzieciom takiej bezpiecznej przestrzeni.

Jak to robić?

Carl Rogers pisał, że ziarna nie da się zmusić do kiełkowania. Można stworzyć warunki, by rozwinęło pełnię swoich możliwości. Tak samo jest z uczeniem się. Nie sądzę, że jesteśmy nieposłuszni, bo chcemy być nieposłuszni. To naturalny proces, który może się uaktywniać. Ale boimy się go. W związkach, pracy, każdej życiowej sferze mamy problemy wynikające z braku komunikacji. Nie umiemy mówić, co czujemy, dbać o swoje granice i potrzeby. Oduczyliśmy się tego w domu, w szkole, w pracy. Dlatego dziś tak wiele ludzi jest na terapiach.

Szkoła: siedź cicho, wykonuj polecenia

Może my, dorośli, zamiast wyrywać dzieci z patoposłuszeństwa, powinniśmy zacząć od siebie? Immanuel Kant twierdził, że szkoła nie jest po to, by się czegoś nauczyć, ale ma przyzwyczaić do siedzenia cicho i wykonywania poleceń. Brzmi okrutnie. I choć minęło dwieście lat, to nic nie straciło na aktualności. Siedzimy cicho i wykonujemy polecenia.

Jesteśmy zablokowani, żyjemy mitami, legendami. Całemu społeczeństwu przydałaby się dobra terapia. I rachunek sumienia, na ile jesteśmy patoposłuszni. Milenialsi zaczynają kwestionować system. Nie chcę generalizować, ale z moich (i nie tylko moich) obserwacji wynika, że pokolenie Z jest już gotowe przeciwstawić się autorytetom, bezmyślnemu posłuszeństwu. Myślę, że kolejne pokolenia będą jeszcze bardziej wyzwolone. Trzydziesto-, czterdziestolatkowie mają potencjał, by się odblokować. Trzeba zapytać samych siebie, na ile jesteśmy ofiarami niewidzialnych form przemocy.

Najważniejsi nauczyciele? Rodzice!

Na koniec proszę o słowo otuchy dla rodziców, którzy są skazani na systemowe szkolnictwo. Na ED nie mają szansy (praca), na szkołę demokratyczną/prywatną ich nie stać.

Pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami w życiu każdego człowieka są rodzice. Szkoła jest jaka jest, ale to rodzice kształtują relacje z dziećmi. Jak odnoszą się do dzieci? Do czego na co dzień przywiązują wagę? Wbrew pozorom, edukacja to relacja z… rodzicami. Relacja, w której rodzice wymagają, stawiają pewne warunki, ale relacja otwarta. Dziecko czuje, że ma zaufanie rodziców. Może w pewnym sensie samo organizować sobie życie. Rodzice nie wkurzą się, że ma trójkę z historii, a nie piątkę, jeśli ten przedmiot w ogóle go nie interesuje. Powiedzą, by postarał się po prostu przejść do następnej klasy i dadzą przestrzeń na rozwijanie tego, czym dziecko faktycznie się interesuje. Nie ma skuteczniejszej formy edukacji niż otwarta rozmowa. Jeśli tak wygląda nasz dom, to niezależnie od tego, jak się uczy dziecko, czy to ED, czy demokratyczna szkoła, będzie się rozwijało. Będzie szukało tego, co je interesuje, wiedząc, że może to robić. Najlepszy nauczyciel i korepetytor nie da tego, co zdrowe relacje z rodzicami.

Marta Brzezińska-Waleszczyk

źródło: pl.aleteia.otg