Śmierć dotyka wszystkich, jest faktem nieuniknionym. Śmierć nie jest czymś wyjątkowym. Wyjątkowe może być życie. Także w jego ostatnich godzinach. I właśnie życie oceniamy, życiem się radujemy i życiem się smucimy.
Z o. prof. dr hab. Zdzisławem Kijasem OFMConv, kierownikiem katedry ekumenizmu na Wydziale Teologicznym Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, rektorem Papieskiego Wydziału Teologicznego św. Bonawentury „Seraphicum” w Rzymie, profesorem teologii dogmatycznej i ekumenicznej rozmawia Jan L. Franczyk.
Zacznijmy od pytania najbardziej podstawowego. Czym dla Ojca jest śmierć?
Śmierć jest rzeczywistością trudną. Myślę, że wyrażę to, co chyba każdy z nas czuje. Na co dzień trudno jest mówić o śmierci, trudno o niej myśleć. Oddalamy myśli o śmierci, aczkolwiek wiemy, że ona jest jakimś spotkaniem z niewiadomą. Dla osoby wierzącej jest to możliwość – jeszcze głębsza – spotkania się z Bogiem. Z doczesnego punktu widzenia odbieramy śmierć jako gwałt zadany życiu. Odbieramy ją jako kres naszych możliwości, kres tworzenia, kres naszej wolności, jako pewien koniec naszego rozwoju. Ale śmierć – przynajmniej dla mnie osobiście – stanowi jakieś wyzwanie. To znaczy, że jeśli podejmuję jakieś obowiązki, zadania, jeśli próbuję robić coś ze swoim życiem, to zawsze w perspektywie umierania lub śmierci, która będzie stanowiła formę rozliczenia się z tego, co zrobiłem. Tak już jest, że czasu ubywa, a nie przybywa. I dlatego chodzi o to, by ten czas dobrze wykorzystać, ponieważ po raz drugi nie będzie nam dany. Bo śmierć jest także końcem czasu. Dla mnie śmierć jest również punktem odniesienia, perspektywą, w której podejmuję różne zadania i próbuję to życie przeżyć dobrze – na ile to jest możliwe, na ile jestem mocny w tworzeniu, czynieniu tego dobra.
Dlaczego ludzie boją się śmierci? Przyzna ojciec, że lęk przed śmiercią jest dość powszechny…
Ludzie boją się śmierci z tego względu, o którym wspomniałem. Bo śmierć odbierana jest jako targnięcie na życie – a życie właśnie jest czymś, co człowiek ma najcenniejszego. Aby chronić życie, człowiek gotowy jest zrobić nieomal wszystko, wszystko dać, nawet ostatni grosz, byle tylko to życie ochronić. Tymczasem śmierć traktowana jest jako rzeczywistość, która nam to życie odbiera, której nie możemy przekupić, która przychodzi niezależnie od wieku, od czasu czy od statusu społecznego. Dlatego boimy się śmierci, ponieważ kochamy życie. A ona jest – z ziemskiej perspektywy – zaprzeczeniem życia.
Ale czy ktoś, kto wierzy, nie powinien wyzbyć się lęku? Przecież przechodzi do innego życia. Rozumiem lęk przed śmiercią osób niewierzących – dla nich śmierć jest kresem wszystkiego. A przecież śmierci boją się niemal wszyscy. Także wierzący.
Myślę, że wszyscy odczuwają podobny lęk przed śmiercią. Natężenie lęku jest jednak zmienne. Na pewno jest inne u osób wierzących, a inne u tych, którzy nie wierzą, a jeszcze inne u tych, dla których życie nie ma sensu czy wartości. Myślę, że dla osób wierzących życie jest nad wyraz cenne, gdyż stwarza człowiekowi jedyną możliwość, by niejako zarobił na jakość życia wiecznego. Ale moc wiary pozwala nam również inaczej spoglądać na samą śmierć. Wiara jest zawsze wiarą w kogoś lub w coś. Jeśli wierzę tylko w swoje życie, to śmierć istotnie jest kresem. Ale jeśli wierzę w Boga, który jest Życiem, to ta wiara pozwala mi przeżywać tę śmierć inaczej – jako przejście. Chciałbym w tym miejscu odwołać się do św. Franciszka z Asyżu, dla którego śmierć była siostrą, która jak każda dobra, kochająca siostra, niczego nie zabiera, ale coś dodaje. Śmierć pozwala człowiekowi spotkać się z Tym, w którego wierzy, dla którego podejmuje się takich czy innych zadań, którego kocha i który jest gwarancją wiecznego życia. To przeżycie śmierci jako siostry – jako uwolnienia się od ciężaru obecnego życia, w którym musimy dokonywać różnych, często trudnych wyborów – zauważamy w życiu mistyków. Dla osób o głębokim życiu duchowym śmierć jest utęsknieniem. Oni wręcz tęsknią za śmiercią, by jak najszybciej zjednoczyć się z boskim Oblubieńcem.
Sądzi ojciec, że św. Franciszek nie bał się śmierci?
Trudno powiedzieć, czy bał się lub nie bał. Myślę, że pielgrzymował w kierunku rozumienia śmierci, które jest właściwe każdemu z nas. Znamy teksty z ostatnich lat jego życia, w których śmierć nazywa swoją siostrą. Nie dysponujemy przekazami z pierwszego okresu jego życia, przed radykalnym nawróceniem, gdy jeszcze żył „w świecie”. Myślę, że każdy z nas dojrzewa do śmierci. Podobnie jak dojrzewa do mądrości, do wiedzy, do dyplomu akademickiego… Z tej perspektywy nasze życie jest jakby podróżą na spotkanie ze śmiercią. Tyle że dla jednych może to być podróż z lękiem, a dla innych w atmosferze oczekiwania, że oto ona przyjdzie, aby uwolnić mnie z tego, co jest dla mnie niewygodne, abym mógł żyć w radości z Bogiem. Warto zauważyć, że śmierć nie jest czymś samym w sobie, nie jest czymś materialnym, nie jest jakąś przestrzenią. Jest wydarzeniem. Bo ze śmiercią spotykamy się na co dzień.
To prawda, ale z obcą śmiercią, śmiercią kogoś innego…
Tak, ale w sensie ogólnym nawet z własną śmiercią. To znaczy, że coś w nas umiera. Mówimy na przykład, że umiera przyjaźń, niekiedy gaśnie miłość… To też rodzaj umierania.
Wydaje się, że to raczej rodzaj utraty czegoś, a nie śmierci.
Ale śmierć też jest pewnego rodzaju utratą. Utratą pewnego wymiaru życia, wymiaru materialnego, ale nie życia jako takiego. Mówimy, że każde pożegnanie jest swego rodzaju umieraniem. Prawda?
Tak. Ale z drugiej strony są też ludzie, którzy obawiają się nawet nie samego umierania czy cierpienia związanego z umieraniem, ale obawiają się nicości. Taką postawę reprezentował na przykład Miguel de Unamuno w książce „O poczuciu tragiczności życia”. Całe jego pisarstwo było zmaganiem się z lękiem przed nicością. I na dobrą sprawę, gdy próbujemy do śmierci podejść czysto intelektualnie, to musimy dojść do wniosku, że tak naprawdę o śmierci nie wiemy nic. Przecież nawet przypadki śmierci klinicznej i spotykane w związku z nią opisy przeżyć – tunel, światło itp. – również nie mówią nam nic o samej śmierci. Jeśli mówią, to tylko o pewnej fazie umierania. A przecież fenomeny te mogą być także zwykłą reakcją związaną ze zmianami biochemicznymi zachodzącymi w mózgu. Tak czy inaczej, o samej śmierci nic nie wiemy.
Myślę, że umieranie rozpoczyna się w momencie narodzin. Rodząc się, już zaczynamy umierać. Zegar zaczyna odliczać czas. I z tej perspektywy śmierć nigdy nie przychodzi znienacka, ale zawsze wtedy, gdy nadszedł jej czas. Oczywiście, dla nas, patrzących z zewnątrz, może ona być zaskoczeniem, ale śmierć przychodzi dokładnie wtedy gdy ma przyjść. A lęk przed nicością bierze się stąd, że człowiek ma zakodowany w sobie dar życia. Teologia chrześcijańska mówi, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże. O tym czytamy już w Księdze Rodzaju. Pytamy, co jest treścią tego obrazu Boga w nas? Najgłębszą jego treścią jest samo życie. Nawet nie tyle wolność, miłość, nie wieczność, ile najgłębszą treścią bycia obrazem i podobieństwem Boga jest samo życie. To z życiem związana jest miłość, wolność… Jeśli przyjmiemy, że tym, w czym najbardziej jesteśmy podobni do Boga jest życie, to wiadomo, że człowiek najbardziej lęka się pustki. Pustka jest czymś nienaturalnym. Jest zaprzeczeniem życia. I stąd bierze się ten egzystencjalny lęk przed nicością. Nie umiemy sobie wyobrazić nicości. Potrafimy za to wyobrazić sobie życie, ale trudno nam już myśleć o tym, że niczego ma nie być. Myślę, że w tym przejawia się przesłanie osoby wierzącej. A wiara zawsze jest nadzieją i miłością. Jeżeli wierzę w Boga – i wierzę Bogu – to wierzę w to, co On powiedział. Czyli mam nadzieję, że Ten, który mnie kocha, nie zwiedzie mnie. Moglibyśmy powiedzieć obrazowo, że wiara kroczy na nogach nadziei i miłości. Nie jest to wiara w pustkę, ale wiara utwierdzona przez miłość i potwierdzona przez nadzieję. Te trzy elementy są zasadnicze, gdy chodzi o wiarę w ogóle, a tym bardziej, gdy chodzi o wiarę w życie wieczne. Odniesienie konkretne to wiara w Chrystusa zmartwychwstałego. On jednak przyszedł po zmartwychwstaniu do apostołów, pokazał się i powiedział, że żyje. Że jest z nimi na zawsze. Problem śmierci nie jest prosty, również dla osoby wierzącej, bo i ten, kto wierzy, tkwi w pewnym rozdwojeniu. Z jednej strony jest kimś z tego świata, który jest światem przemijającym, światem umierającym, z drugiej zaś strony jest wychylony ku przyszłości, ku rzeczywistości nieprzemijalnej. Człowiek wierzący zarzuca kotwicę wiary, ale okręt nadal tkwi na wzburzonym morzu.
Czy nie sądzi ojciec, że z ludzkiego punktu widzenia najłatwiej jest mistykom? Oni w jakiś sposób doświadczają transcendencji.
Tak. Mistycy odczuli bardzo silnie tę inną rzeczywistość i dla wielu z nich jest rzeczą bardzo niewygodną żyć jeszcze w tym świecie. Dusza pełna tęsknoty i miłości wyrywa się do bycia tam, a z drugiej strony mistyk musi być jeszcze tutaj, w ciele, ze wszystkimi ograniczeniami tej sytuacji.
Mistyk ma głęboką wiarę. Ale wiara jest łaską. Co więc mają robić ci, którzy przeżywają swój brak wiary albo po prostu wątpią? Przecież nawet wśród osób głęboko wierzących zdarzają się przypadki przeżywania kryzysów wiary, narastania wątpliwości. Co oni mają robić? Modlić się o łaskę wiary? Co mają robić, by oswoić lęk przed śmiercią, która przecież przyjdzie – co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Rzeczywiście, mówimy, że wiara jest łaską, darem od Boga. Ale ten Bóg daje siebie w obfitości. To nie jest Bóg skąpy, który by zazdrościł dawania siebie innym. To po pierwsze. Miłość Boża, która stworzyła świat i podtrzymuje go w istnieniu, daje się w sposób nieskończony, ciągły. Nie ma etapów czy sekwencji dawania się Boga. On daje się ciągle. Z drugiej strony jest też prawdą – może słowo, które użyję, nie do końca będzie odpowiednie, ale myślę, że i ono także ma jakieś znaczenie w tym kontekście – że na wiarę trzeba sobie „zasłużyć”. A ściślej, zasłużyć sobie na dar wiary.
Jak rozumieć to sformułowanie: „zasłużyć sobie na wiarę”?
Myślę, że analogicznie jak „zasłużyć sobie na miłość”. Bo wiara jest miłością. Jeżeli kogoś kocham, to muszę sobie zasłużyć na jego miłość. To przejawia się przez jakąś troskę, zapobiegliwość, taką czy inną praktykę życia. Co z tego, że ktoś podaruje mi swoją miłość, skoro ja nie będę w stanie jej przyjąć, bo albo jej nie widzę, nie słyszę, nie czuję, albo nie odbieram na tej długości fal, na której nadaje miłość? Po drugie, ten, kto wiarę posiada, musi o nią się troszczyć. Podobnie jak troszczymy się o każdą roślinę, plewiąc czy podlewając ją, stawiając patyk, by rosła prosto i nie złamała się… Podobnie jest z wiarą. Wiara, którą otrzymujemy z przekazu rodzinnego albo która jest wiarą „zdobytą” czy wysłużoną przez nas samych, potrzebuje pielęgnacji. Jeśli raz zdobędziemy wiarę to nie znaczy, że będziemy ją mieli zawsze. Wiara potrzebuje ciągłej troski. Z wiarą jest jak z życiem – ona rośnie wraz z nami. Jeśli nie będziemy się troszczyć o naszą wiarę to pozostanie ona na poziomie dziecka. Jeśli wiara nie jest pielęgnowana, nie jest „dokarmiana”, to później nie będzie w stanie odpowiedzieć nam na problemy, jakie niesie dorosłe życie. A właśnie takim problemem jest śmierć. A problem ten nie pojawia się w wieku młodzieńczym, ale raczej później. Jeśli śmierć przychodzi, gdy jesteśmy młodzi, to przychodzi przez zaskoczenie i nie mamy czasu o tym myśleć. Chyba że jesteśmy ciężko okaleczeni w jakimś wypadku czy śmiertelnie chorzy, wtedy myślimy o śmierci. Ale takie przypadki nie są powszechne. Z reguły, gdy jesteśmy młodzi, to odsuwamy od siebie myśl o śmierci. Współczesna kultura także odsuwa od nas tę myśl. Przynajmniej tę śmierć prawdziwą, a nie komiksową. Dlatego wiara, która dojrzewa razem ze mną, która jest młodzieńcza, gdy jestem młody, dojrzała, gdy jestem dojrzały i inna też, gdy jestem człowiekiem starym – taka wiara potrafi udzielać odpowiedzi na pytania, które niesie życie, a wśród tych pytań jest również pytanie o śmierć.
A jeśli jest ktoś, kto żyje dobrze, uczciwie, ale nie ma tej wiary?
Trudno obwiniać takich ludzi o to, że nie mają wiary. Nie wiemy, jaki jest zamysł Boży względem nich. Ale jeśli tacy ludzie prowadzą dobre życie, to myślę, że dana jest im jakaś nadzieja czegoś, co jest po: może zostanie po nich dobre imię, może owoce ich pracy…
No tak, ale to dość materialistyczne myślenie, wyrażane przez formułę non omnis moriar – nie cały umrę. Pozostanie po mnie pamięć, dobre imię… Ale cóż mi po tym, że pozostanie po mnie dobre imię czy rzeczy, których dokonałem, skoro mnie już nie będzie?
Moje myślenie nie decyduje o jakości rzeczywistości. Mogę sobie myśleć, że mnie już nie ma, ale moje myślenie nie tworzy rzeczywistości. Tylko Bóg ją tworzy. I w tym kontekście, jeżeli nawet ja, w tym obecnym życiu nie wierzę, że coś jest po śmierci, to wcale nie oznacza, że tam nic nie ma. A jeżeli umieram i pozostawiam po sobie dobre czyny, to jak mówi Pismo Święte, dobre czyny podążają za mną. To znaczy, że ludzie, którzy pozostają na ziemi, orędują za mną, modlą się za mnie. I ja, jeśli nawet żyjąc na ziemi nie wierzyłem w tę rzeczywistość, jaka istnieje po śmierci, ale żyłem dobrze i pozostawiłem po sobie wiele dobrych śladów, to dobro idzie za mną, ono też przenosi mnie w drugą rzeczywistość. To dość ważne, że nawet jeśli ktoś nie wierzy i uważa, iż po śmierci jest nicość, to wcale nie oznacza, że Bóg odwołuje rzeczywistość i stwarza dla niego nicość. To jest moje myślenie, które mogę oczywiście korygować. Ale to myślenie w tej ziemskiej rzeczywistości jest jednak fragmentaryczne. Nie mam pełnego rozeznania i pełnej świadomości. Widzę tylko cząstkowo i dlatego moje myślenie nie jest absolutne. Jest ono na miarę tej formy życia, które jest ograniczone materią i moimi możliwościami poznawania. I to, że myślę, iż po śmierci nic nie ma, jest tylko przejawem mojego ograniczonego myślenia. Dopiero gdy zetknę się z tamtą rzeczywistością, po śmierci, będę mógł stwierdzić, że ona jest. Oczywiście dobre czyny mają znaczenie także dla osób wierzących. Bo nie wystarczy, że wierzę w życie wieczne, jeśli nie podejmuję starań, aby uczestniczyć w radości życia wiecznego. Wiara oczywiście pozwala mi bardziej angażować się w życie i czynić dobro. Bo wiem, że to „popłaca”. Mówiąc o dobru, które idzie za nami, dotykamy prawdy, która jest obecna od początków naszej wiary chrześcijańskiej – to tajemnica obcowania świętych, communio sanctorum. Prawda ta oznacza, że osoby żyjące na ziemi modlą się za zmarłych, a ci, którzy już odeszli, teraz widząc więcej, wyraźniej, orędują za tymi, którzy są na ziemi, aby ich życie się udało, by było to dobre życie. By nie pogubili się w zawiłościach obecnej egzystencji.
*** Wywiad ukazał się w książce: Brama śmierci. Pytania o rzeczy ostateczne
Jan L. Franczyk
/ deon.pl /