Prywatna wiara księdza

Słowo, Sakrament i Posługa jedności – można się z pewnością długo zastanawiać, jakie kwalifikacje powinien posiadać człowiek aspirujący do podjęcia tych trzech charyzmatów. Można niewątpliwie sporządzać, i z pewnością czyni się to ostatnio coraz częściej, zestaw pożądanych cech idealnego księdza, wcześniej kleryka…

Zacznę może od tego, że mnie osobiście w zrozumieniu kapłaństwa bardzo pomogła lektura wywiadu, którego w październiku 1971 roku na łamach „France catholique” udzielił Henri de Lubac. Tematem było właśnie kapłaństwo. Natrafiłem na ten tekst nieco przypadkowo i dopiero po dziewięciu latach od daty święceń; wcześniej musiałem więc mieć jakieś rozumienie samego siebie, swojego powołania, związanych z nim zadań i swojego miejsca w Kościele. Brakowało w nim jednak myśli, która by je porządkowała, wnosząc w nie poczucie syntezy, a przede wszystkim prostoty. De Lubac twierdzi, że kapłan jest potrzebny w Kościele tak naprawdę jedynie dla trzech powodów: dla przepowiadania Słowa, dla sprawowania sakramentów i dla kierowania wspólnotą. Trzy najistotniejsze w posłudze kapłańskiej charyzmaty: Słowa, Sakramentu i Władzy. Być może najtrudniej – choć brzmi to nieco kokieteryjnie – było mi doszukać się w swoim życiu obszaru realizacji ostatniego z tych charyzmatów: Władza! Nad kim? Nad czym? Pytania te nurtowały mnie, dopóki nie uświadomiłem sobie prawdy coraz częściej w Kościele podkreślanej: że władza nie jest w nim niczym innym jak tylko posługą jedności. Na wszystkich szczeblach kościelnej hierarchii – od papieża po diakona – władza w Kościele służy budowaniu wspólnoty, wszystko jedno, czy tą wspólnotą jest diecezja czy parafia, czy jakakolwiek mała grupa któregoś z posoborowych ruchów. Człowiek, który nie jest na tyle dojrzały, żeby łączyć ludzi zamiast ich dzielić, nie powinien przyjmować święceń.

Słowo, Sakrament i Władza, te trzy charyzmaty – i to jest niezwykle ważny wymiar refleksji de Lubaca – łączą się ze sobą nierozerwalnie. Tak naprawdę nie można ani ofiarować, ani również przyjąć (!) tylko jednego z nich, wypreparowanego z dwóch pozostałych. Chyba że za cenę jakiegoś zafałszowania. Nie mogę powiedzieć, że umiem głosić Słowo, o ile nie prowadzi ono mnie i innych do sakramentu (do tej chwili jest tylko teorią czy, jak czasem mówimy, „katolicyzmem nie praktykującym”). Nie umiem celebrować Eucharystii, o ile nie staje się ona sama w sobie Słowem, tzn. o ile nie uczy czegoś o Bogu, o ile nie staje się objawieniem. Nie umiem jej też sprawować, o ile nie uczy mnie wrażliwości na potrzeby innych. Nie mam wreszcie prawa do innej władzy w Kościele, jak tylko ta, której zakres i przykład wyznaczony jest Słowem Nowego Testamentu.

Słowo, Sakrament i Posługa jedności – można się z pewnością długo zastanawiać, jakie kwalifikacje powinien posiadać człowiek aspirujący do podjęcia tych trzech charyzmatów. Można niewątpliwie sporządzać, i z pewnością czyni się to ostatnio coraz częściej, zestaw pożądanych cech idealnego księdza, wcześniej kleryka: gruntowne wykształcenie (z zakresu filozofii, teologii, psychologii, pedagogiki), dojrzałość psychiczna, emocjonalna, zharmonizowana osobowość, dojrzałość społeczna itd., itp. Jedni tworzą ten życzeniowy katalog w mediach, inni – oficjalnie – w seminariach i na wydziałach teologicznych, jeszcze inni (mniej oficjalnie, za to powszechnie) w domowych rozmowach. Wydaje mi się, a właściwie jestem tego pewien, że taka pogoń za „idealnym księdzem”, albo ściślej mówiąc „idealnie przygotowanym” (intelektualnie i psychologicznie), jest – wbrew pozorom – usiłowaniem budowania Kościoła zupełnie obok Ewangelii. Kościół Ewangelii nie jest Kościołem herosów, półbogów i świętych, przygotowanych na każdą okoliczność, odpornych na każdą pokusę. Przeciwnie, najważniejszym dla niego doświadczeniem (z którego się rodzi!) jest doświadczenie grzechu i przebaczenia.

Nie wierzę w Kościół – niezależnie od tego, kto mu nadaje takie oblicze: duchowni w stosunku do świeckich czy świeccy w stosunku do duchownych – który zamiast przebaczać ekskomunikuje! Nie wierzę w Kościół, którego nie boli, że ktoś był i go nie ma! Nie wierzę w Kościół, który by głosił, że ważniejsza jest jakość niż ilość, z nonszalancją wypierając się tych, którzy nie potrafią przeskoczyć autorytatywnie (i właściwie przez kogo?) ustalanej poprzeczki. Nie wierzę w Kościół, który ma dla ludzi tylko ideały, a brak mu zrozumienia dla ich grzechów. Nie wierzę w taki Kościół, bo taki Kościół po prostu nie potrzebuje wiary! Budowany byłby tylko w oparciu o ludzkie myślenie. Przez idealistów o skłonnościach sekciarskich z jednej strony, z drugiej – przez niezachwianie pewnych swej własnej sprawiedliwości moralizatorów.

Kiedy śledzimy na przykład historię powołania Piotra, zauważamy, że jest ona ujęta jakby w klamry dwóch bliźniaczych wydarzeń. I na początku, i na końcu (już po zmartwychwstaniu) Jezus spotyka Piotra po całej nocy bezowocnej pracy i w cudowny sposób napełnia jego sieci. Pierwszą zaś reakcją Apostoła jest wyznanie własnego grzechu. „Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny” – mówi za pierwszym razem; za drugim zaś trzykrotnie wyznaje miłość, wspominając również trzykrotne zaparcie się Pana w godzinach męki. Piotr idzie do kapłaństwa oczywiście poprzez trzyletni okres „bycia uczniem” i słuchania Jezusa, przede wszystkim jednak poprzez dwa doświadczenia: przebaczenia, jakiego dostąpił (a nie doskonałości i poczucia nienagannego przygotowania), oraz obdarowania Kościołem (a nie „wytwarzania” Kościoła własnymi siłami; kiedy po swoim pierwszym kazaniu musiał ochrzcić trzy tysiące ludzi, wtedy pewnie ostatecznie pojął, że on zarzuca sieci, ale Chrystus jest Sprawcą połowu).

Obydwa te doświadczenia, a zwłaszcza przeżycie przebaczenia grzechu są najbardziej osobistymi i najgłębszymi przeżyciami w wierze, dokonującymi się w intymności osobistej relacji człowieka z Bogiem. One nadają ostatecznie kształt naszej wierze w jej prywatności. W przypadku księdza również. Chcę powiedzieć, że kluczem do zrozumienia, a jeszcze bardziej do prze-życia powołania kapłańskiego jest prywatna wiara księdza. Osobista wiara, której utrata czyni bezsensownym zarówno to, co on robi, jak i to, kim jest – kim jest także w swoim celibacie. Myślę, że kryzys kapłaństwa jest zawsze najpierw – a potem do samego końca – kryzysem wiary.

Wbrew pozorom taka diagnoza niczego nie upraszcza. Przeciwnie, nakazuje daleko idącą ostrożność i dystans w stosunku do wszystkich oczywistych diagnoz zbudowanych w oparciu o metody i opisy dostarczone przez socjologię czy psychologię. Ponieważ wiara jest zawsze łaską, tzn. także jakąś tajemnicą. Tak jak grzech jest tajemnicą – mysterium iniquitatis. Mogę mieć za sobą najlepsze teologiczne studia, mogę przejść najbardziej specjalistyczne kursy psychologii. Ciekawość grzechu pozostanie we mnie równie silna jak przedtem, mimo wszystkich wystudiowanych racji rozumu i serca. Ze swoją wiarą czuję się zawsze tak jak z Pawłowym „glinianym naczyniem”- przestraszony jej kruchością. Nie zamierzam w ten sposób bynajmniej uciekać od odpowiedzialności za własne kapłaństwo; tracę jednak – i chwała Bogu! – zarówno poczucie pewności siebie, jak i zbudowaną na nim łatwość ferowania wyroków w stosunku do innych.

Osobista wiara księdza, wcześniej kleryka – przez wszystkich zakładana jako coś oczywistego – wcale nie jest czymś oczywistym. Wiara rodzi się ze słuchania Słowa. Ale ksiądz jest tym, który Słowo głosi. Kleryk jest tym, który przygotowuje się do głoszenia Słowa. Przeglądnijcie biblioteczki księży – najwięcej znajdziecie w nich książek na temat życia małżeńskiego i rodzinnego, także na temat dojrzewania młodzieży do miłości i do seksu; stosunkowo niewiele na temat bezżeństwa. Paradoks? Nie. Lektura dobrana pod kątem pracy duszpasterskiej.

Głosiłem kiedyś kazania pasyjne dla kleryków. Całą pierwszą naukę zapamiętałem właściwie jako jedno zmaganie o to, by traktowali głoszone Słowo jako zwrócone rzeczywiście do nich (i do mnie osobiście), a nie jako przydatne na przyszłość ćwiczenia z tego, jak „się mówi” kazania pasyjne do innych.

Podobnie ma się rzecz z Eucharystią. Ksiądz jest jej codziennym szafarzem, co wcześniej czy później może mu odebrać świadomość tego, że jest także, i przede wszystkim, jej uczestnikiem. Kiedyś na parafii w Londynie pracowałem z księdzem z Afryki. Pisał doktorat, uczył w szkole, chodził do szpitala wezwany na rozmowę czy z sakramentem namaszczenia chorych. Mszę świętą odprawiał dwa, trzy razy w tygodniu – wtedy, kiedy chciał. Ja odprawiałem codziennie, co nie znaczy, że zawsze zadając sobie pytanie dlaczego…

Z pewnością takie patrzenie na kapłaństwo: przez pryzmat prywatnej wiary księdza, w dużej mierze wynika z tego, w jaki sposób potoczyło się moje dotychczasowe życie kapłańskie w Kościele. Od blisko dziewięciu lat nie pracuję na parafii, lecz na uczelni. Eucharystię sprawuję niemal zawsze w bardzo małej wspólnocie (5-9 osób), nie mam swojego kościoła, tym bardziej konfesjonału, nie pamiętam, kiedy byłem wezwany do chorego. Moje czynności kapłańskie bardzo się więc „sprywatyzowały”; z dnia na dzień stają się dla mnie bardziej sposobem przeżywania osobistej wiary niż wypełnianiem mojej funkcji w Kościele. Słowo „kapłaństwo” w coraz większym stopniu opisuje bardziej to, „kim jestem” w swojej prywatności, niż to „co robię”. Przeżywany osobiście fakt „bycia” kapłanem wydaje mi się ważniejszy i pierwotny w stosunku do wszystkich ewentualnych „posług” duszpasterskich. To „bycie” kapłanem, określające ostatecznie całą moją tożsamość, opisywalne jest jednak jedynie w wierze i zrozumiałe jedynie dzięki niej. Gdybym ją stracił, nie będę wiedział, kim jestem…

ks. Grzegorz Ryś (obecnie: arcybiskup metropolita łódzki)

/ opoka.org.pl /