Przebaczenie i pojednanie są dziś dla wielu pojęciami problematycznymi. Dostrzegamy ich wagę i konieczność podejmowania działań, które są przez te słowa określane, a mimo to często nie jesteśmy jednak skłonni się godzić na radykalizm obecny w znaczeniach w nich zawartych. Są nawet tacy, którzy dostrzegają w przebaczeniu i pojednaniu przede wszystkim „niebezpieczną pułapkę miłosierdzia bez sprawiedliwości”. Dość powszechne jest przecież przeświadczenie, że podstawa i warunek prawdziwego przebaczenia i pojednania to zadośćuczynienie. Bez niego te miłosierne działania zdają się wielu tanie, a nawet kiczowate.
Wolno z pewnością twierdzić, że miłosierdzie bez sprawiedliwości jest jedynie szlachetnym pięknoduchostwem. Bez wątpienia katom miłosierdzie nie należy się w takim sensie jak ofiarom sprawiedliwość. Znamy z historii i współczesności oprawców, którzy sprawiedliwości umknęli. Znamy też ofiary, którym nigdy nie oddano należnej im odpłaty w żadnym – czy to materialnym, czy to sądowym, czy to duchowym wymiarze. Znamy też jednak krzywdzicieli, którzy okazywali skruchę, próbowali zadośćuczynić złu przez siebie popełnionemu, a mimo to nigdy nie pozbyli się swojego przeklętego piętna. Są bowiem sytuacje, gdy pamięć o złu doświadczonym i żądanie zadośćuczynienia nie znają umiaru. Niepostrzeżenie ofiary stają się wtedy bezdusznymi windykatorami roszczeń, które zdają się nie mieć końca. Czasem bardziej niż łaknienie i pragnienie sprawiedliwości powoduje nimi na przykład zwyczajna chciwość. Trwanie w wiecznej wiktymizacji bardzo wtedy popłaca. Nic tedy dziwnego, że w naszym świecie tak wielu chciałoby być ofiarami.
W tych dylematach odsłania się problem, z którym wierzący w Chrystusa zmagają się od początku istnienia Kościoła. Są bowiem słowa, bez których chrześcijaństwo obejść się nie potrafi, gdyż odżegnując się od nich, sprzeniewierzałoby się samemu sobie. Bez tych słów głoszenie Ewangelii, a pewnie i dawanie chrześcijańskiego świadectwa, nie bardzo wydaje się możliwe. Problem w tym, że chrześcijański słownik jest częścią języka, który wcale nie musi służyć głoszeniu czy wyrażaniu wyłącznie chrześcijańskich treści. Tak było zresztą już za czasów apostolskich, gdy z wielkim wysiłkiem ów specyficzny słownik zaczynano układać. Warto pamiętać, że pojęcia przebaczenia i pojednania od początku zajmowały w nim miejsce centralne.
Nie przypadkiem i dziś w potocznym (niekoniecznie obecnym tylko w chrześcijańskich wspólnotach) rozumieniu pojednanie często kojarzone jest z przebaczeniem – tym specyficznym wydarzeniem bądź procesem, jaki zachodzi między ofiarami i oprawcami. Z pewnością wielu chrześcijan powtarza codziennie słowa: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Co mają na myśli, wypowiadając te zdania? Gdy mówimy „przebaczam“, chodzi zwykle o to, że przestajemy brać pod uwagę winy popełnione przez kogoś innego, że się nimi nie przejmujemy, że wyzbywamy się uczucia żalu, chęci zemsty czy odwetu. Niektórzy dodają, że chodzi w istocie o puszczenie w niepamięć dawnych niegodziwości, o ich zapomnienie. W takim ujęciu przebaczenie jest przede wszystkim gestem negatywnym: to rodzaj terapeutycznej techniki, polegającej na uwolnieniu się od zła przeszłości.
Trzeba skonstatować, że w ten sposób przebaczenie pojmuje na pewno również samo chrześcijaństwo. Jednakże w chrześcijaństwie przebaczenie oznacza też coś zgoła innego. Cytowana powyżej, przekazana nam przez Jezusa, modlitwa sugeruje przecież, że przebaczenie to naśladowanie samego Boga: przebaczamy tak jak Bóg i przebaczamy, bo Bóg nam przebaczył. Przebaczamy, mając nadzieję na ponowne spotkanie w – nie bójmy się tego słowa – miłości z tymi, którzy nam wyrządzili zło i którzy nas nienawidzą. Czy to po ludzku możliwe? Są tacy, którzy twierdzą, że tylko Bóg zdolny jest do pełnego, bezinteresownego przebaczenia; należał do nich, co ciekawe, również deklarujący się jako ateista francuski filozof Jacques Derrida. Można mniemać, że właśnie dlatego przebaczenie nie jest w chrześcijaństwie formalnym przykazaniem – sami z siebie bez łaski Boga nie jesteśmy zdolni przebaczać 77 razy (por. Mt 18,21-22). Bóg nie nakazuje nam formalnie i uroczyście tego, czego czynić w pełni nie potrafimy. Nakazu przebaczania nie było na kamiennych tablicach, które Mojżesz zniósł z Synaju. W chrześcijaństwie od wieków była za to obecna intuicja, że w przebaczeniu widzieć należy przede wszystkim wezwanie do przyjęcia boskiego daru i przekazywania go dalej.
Polskim chrześcijanom szczególnie chyba trudno zrozumieć, że przebaczenie może mieć coś wspólnego z darem. Gdy w innych zachodnioeuropejskich językach czasowniki: to forgive, pardonner, vergeben odnoszą się do aktu obdarowywania – i to nawet z wyraźnym naddatkiem, na co wskazują odpowiednie przedrostki – w języku polskim przebaczenie kojarzyć się może co najwyżej z puszczeniem czegoś w niepamięć, z przejściem nad doświadczonym złem do porządku dziennego, niedostrzeganiem krzywdy. Mówimy jednak też o darowywaniu win. Jeżeli przebaczenie jest darem, to związane jest ze szczodrością i wielkodusznością. Cóż to za obdarowywanie, gdy darowujący wymaga czegoś od tego, który dar ma przyjąć? Dlatego ten, kto prawdziwie przebacza, nie stawia warunków, nie wymaga od krzywdziciela skruchy i pokuty.
Nie znaczy to jednak, że przebaczająca ofiara nie powinna się troszczyć o to, w jaki sposób jej dar przebaczenia powinien być przyjęty przez tego, który zło wyrządził. Przebaczenie, jeśli ma być autentyczne, nie powinno być uzależnione od skruchy i pokuty krzywdziciela. Mimo to dobrze, gdyby prowadziło do przemiany w tym, który popełnił zło. Przebaczenie odsłania bowiem nie tylko wielkoduszność ofiar, ale i godność krzywdzicieli. Oni zawsze są kimś więcej niż czyny przez nich popełnione. Dzięki autentycznemu przebaczeniu dokonuje się przemiana również i w ofiarach, bo dzięki niemu wznoszą się ponad swój słuszny żal. Szczególnym znamieniem ofiar jest doświadczenie resentymentu po doznanej krzywdzie, chęć odwetu czy zemsty, dlatego przebaczenie jest początkiem pojednania.
Są tacy, którzy utrzymują, że przebaczenie i pojednanie są ze sobą tożsame. Nie wydaje sie, że to słuszna intuicja. Zdarza się przecież, że ktoś przebacza komuś wyrządzoną krzywdę, ale ze sprawcą tejże krzywdy jednak się nie pojednuje – nie chce z krzywdzicielem utrzymywać żadnych kontaktów ani tym bardziej odnawiać przyjaźni czy nawiązywać głębokiej więzi. Może się również zdarzyć, że czasem pojednanie zachodzi bez przebaczenia. Po prostu strona skrzywdzona przechodzi nad swoją krzywdą do porządku dziennego i postanawia dalej – opierając się na przykład na suchym rachunku zysków i strat utrzymywać jakąś relację z krzywdzicielem nawet, kiedy ten skruchy za popełnione zło nie wyraża.
Przyznajmy jednak, że zwykle tego typu „pojednanie” uznaje się w naszej kulturze – także tej, którą niektórzy coraz częściej nazywać pragną postchrześcijańską – raczej za sztuczne i nieautentyczne. Powód tego jest prosty: powszechne dziś jeszcze rozumienie pojednania ciągle opiera się na znaczeniu, jakie temu pojęciu w ciągu dwóch tysiącleci nadawało chrześcijaństwo. Tym samym pojednanie wciąż należy do słownika teologicznego. Pewnie dlatego tak trudno je realizować i mówić o nim w świeckiej sferze publicznej. I obojętne, czy w grę tu wchodzą relacje między jednostkami czy stosunki między różnymi grupami społecznymi oraz narodami.
Twórcą chrześcijańskiego rozumienia pojednania jest nie kto inny jak św. Paweł. Warto tu przytoczyć paradygmatyczny dla interpretacji pojednania w chrześcijaństwie (choć interpretacja ta funkcjonuje i dziś implicite w sferze jak najbardziej świeckiej) tekst Apostoła z Drugiego Listu do Koryntian (2 Kor 5,17–21):
Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe. Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił nam posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg jednał z sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo [gr. Logos] jednania. Tak więc w imieniu Chrystusa spełniamy posłannictwo jakby Boga samego, który przez nas udziela napomnień. W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem! On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą.
W Liście do Rzymian Paweł uściślił, że Bóg pojednał ludzi z Nim samym przez śmierć Chrystusa (por. Rz 5,10). Bez wątpienia Apostoł zakładał przy tym, że między Bogiem a ludźmi istnieje przepaść. To oddzielenie wywołane zostało przez grzech (gr. hamartia), który dla Pawła oznacza dużo więcej niż indywidualną ludzką przewinę. Grzech to marność kondycji człowieka jako krzywdziciela Boga. Niektórzy teologowie widzą w grzechu nawet rodzaj kosmicznej, niszczącej siły. Bóg, odpuszczając ludziom ich indywidualne przewiny (gr. paraptoma – czyli grzechy w znanym nam z dzieciństwa, katechizmowym rozumieniu), przebacza im je, ale przebaczenie owo dokonuje się przez śmierć Chrystusa. Radykalny dystans między Bogiem a człowiekiem, określany przez grzech, został tym samym zniesiony. Bóg nie jest już odtąd ofiarą ludzkiej przemocy, a ludzie nie są wobec Niego wyłącznie krzywdzicielami. Sytuację tę nazwał święty Paweł pojednaniem, pierwszy raz w historii używając tego określenia w stricte teologicznym dyskursie. Co więcej, Paweł mówi, że Chrystus został uczyniony grzechem, a zatem stał się człowiekiem po to, aby zasypać przepaść – przez grzech wytworzoną – między Bogiem a ludźmi. Apostoł obwieszcza też, że Bóg w Chrystusie pojednał ze sobą świat i przekazał nam logos (tj. słowo) pojednania. Czy nie ma w tym sugestii, że chrześcijańskie uczestnictwo w Bogu polegałoby na realizowaniu misji pojednania w konkretnym działaniu na rzecz innych?
O tym, co w procesie pojednania dziać się powinno, pouczają nas dziś psychologowie, moraliści, profesjonalni rozjemcy konfliktów. Mówią, że każda ze stron – skrzywdzeni, krzywdziciele, a także ci, którzy pozostają z boku i często zbyt łatwo ferują wyroki – zdać sobie muszą sprawę z negatywnych uczuć, emocji i postaw, które nimi zawładnęły. Czy jednak naturalne poczucie sprawiedliwości nie domaga się wciąż od nas nałożenia odpowiedniej dla sprawców zła kary i odwetu? Czy nie zawsze powinniśmy brać stronę ofiar przeciw krzywdzicielom? Odpowiedź na drugie z tych pytań wydaje się oczywista. Kto jednak nieustannie powołuje się na sprawiedliwość, nie odnosząc się przy tym do horyzontu pojednania, niekoniecznie ma na uwadze sprawiedliwość, której odsłonięcie w umierającym za nasze grzechy Chrystusie zwiastował św. Paweł (por. Rz. 3,21-26). Kara w ujęciu chrześcijańskim jest z pewnością elementem pokuty. To znaczy, że służyć powinna czynieniu krzywdziciela na nowo sprawiedliwym. Przez pokutę krzywdziciel odkrywa na nowo swoją godność, która nigdy nie może być ograniczona do popełnionych przez niego czynów – choćby były najohydniejsze. Krzywdziciel, powtórzmy, potrzebuje poczucia, a może i pewności, że jest przebaczeniem obdarowywany, że nie jest z racji popełnianych niegodziwości istotą ludzką gorszego gatunku. Tylko w takiej przestrzeni bezwarunkowej akceptacji jego człowieczeństwa, krzywdziciel dokonać może autentycznego aktu skruchy.
Trzeba przy tym nadmienić, że pojednanie bynajmniej nie polega jednak na zapomnieniu, co bardzo mocno akcentuje chrześcijaństwo. Tyle że pamięć o winach popełnionych i krzywdach doznanych odczytywać się powinno w kontekście prawdy przytoczonej przez św. Pawła, że „wszyscy zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej” (Rz 3,23). W porządku świeckim takie przedstawienie przebaczenia i pojednania wydaje się zupełnie niezrozumiałe. W ostatecznym bowiem rachunku przebaczenie i pojednanie ukazane zostają jako łaska, która schodzi na ludzi pomimo ich zamknięcia. Dla niewierzących – a może i dla wielu chrześcijan – to wielka naiwność.
Niemniej wszyscy powinniśmy się chyba zgodzić, że początek procesu przebaczenia zawsze należy do ofiar (to ich prerogatywa), bo to one wznieść się powinny ku bezinteresownej miłości ponad doświadczenie własnego cierpienia i doznanej krzywdy. W ujęciu chrześcijańskim, jeśli przebaczenie uznaje się za naśladowanie Boga samego, nie powinny jednak przebaczeniu towarzyszyć żadne warunki stawiane krzywdzicielom. Podarowując coś komuś możemy mieć nadzieję, że nasz dar zostanie właściwie przyjęty, ale brak pewności w tym względzie nie może w nas niszczyć dobrej i autentycznej chęci obdarowania kogoś (choć prawdą jest, iż lepiej czynić to w sposób mądry i odpowiedzialny bez nachalnych prób uszczęśliwiania drugiej strony na siłę). Krzywdziciele zwykle nie od razu są zdolni do skruchy, gdyż bojąc się pomniejszenia swojego człowieczeństwa przez nieusuwalne (jak świadomie czy podświadomie zakładają) piętno, uparcie potrafią zaprzeczać popełnionemu przez siebie złu. To jednak przebaczenia i dążenia do pojednania mimo wszystko wstrzymywać nie powinno.
Sebastian Duda
źródło: centrumjp2.pl
*****
Sebastian Duda
ur. 1975. Doktor teologii, filozof, publicysta. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim oraz religioznawstwo i teologię na Katolickim Uniwersytecie w Lowanium. Członek redakcji „Więzi” i Zespołu Laboratorium „Więzi”. Ekspert Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Wykładowca na podyplomowych studiach gender w Instytucie Badań Literackich PAN. Był publicystą tygodnika „Newsweek Polska” i redaktorem „Przeglądu Powszechnego”. Autor książek „Reformacja. Rewolucja Lutra” i „Przesilona wątpliwość”. Autor podcastu „Pomiędzy”. Mieszka w Warszawie.