Nie wystarczy być księdzem

Jeśli grupa się zamyka, izoluje od innych, jeśli lider grupy, obo­jętnie czy świecki czy duchowny, traktowany jest niczym bóstwo, jeśli sam się takich boskich atrybutów domaga – to na pewno wy­maga krytycznej refleksji i zmiany.

Nie wystarczy być księdzem, żeby sobie ze wszystkim poradzić

▪ Relacja mistrz–uczeń z jednej strony jest fundamentalna dla wielu religii, i nie tylko, bo opieramy się na niej także w poszu­kiwaniach intelektualnych czy życiowych, a z drugiej – może w niej dochodzić do nadużyć, co pokazała na polskim gruncie chociażby „sprawa Pawła M.”. Czy ta relacja jest szczególnie na­rażona na nadużycia?

Relacja mistrz–uczeń jest istotna w tych religiach, które w proces formacji swoich adeptów mają wpisane inicjację i rozwój w prak­tyce duchowej. Tam, gdzie akcent położony jest na rytuały wyko­nywane przez osobę mającą w danej religii władzę, tego typu za­leżność wprost nie zachodzi. Ścieżka wtajemniczenia oparta na inicjacji i treningu duchowym wiąże się z relacją mistrz–uczeń, a każda relacja – w religii czy poza nią – z definicji uwzględnia wie­le bardzo złożonych procesów psychologicznych. Relacja zawsze jest psychologiczna, nawet jeśli odnosi się do realizacji celów duchowych.

W katolicyzmie nie podkreśla się w sposób szczególny wagi relacji mistrz–uczeń, jak to jest w innych religiach, na przykład w bud­dyzmie. Katolicy bardziej niż mistrzów szukają towarzyszenia du­chowego, a więc pomocy w odnajdywaniu woli Pana Boga, w podą­żaniu do świętości. Trzeba jednak pamiętać, że również ta relacja jest psychologiczna. Nawet jeśli w jej centrum jest Pan Bóg. Reali­zacja celów duchowych musi więc uwzględniać istnienie procesów i czynników ludzkich, a one w kontekście religii bywają zaniedby­wane albo wykorzystane do manipulacji i to pod pretekstem du­chowości. Często dochodzi tu do spirytualizacji relacji.

▪  Co to znaczy?

Spirytualizacja to właśnie wyeliminowanie z relacji tego, co ludz­kie, tego, co zwykle dzieje się między ludźmi, by z jednej strony osiągnąć duchowe owoce, a z drugiej wykorzystać ludzkie potrze­by i dynamizmy psychologiczne do manipulowania. Dlatego waż­ne, by w towarzyszeniu duchowym czy – jak się potocznie mówi – w kierownictwie duchowym nie zabrakło tego, co w kontekście psychoterapii nazywa się superwizją kliniczną.

▪  Czym jest taka superwizja?

To pojęcie, które może oznaczać różne rzeczy. Terapeuci proszą o nią lub są do niej zobligowani przynajmniej z dwóch powodów. Z jednej strony jest monitorowaniem procesu psychoterapeutycz­nego, sprawdzaniem, czy służy on rozwojowi pacjenta lub klien­ta. Z drugiej – pomaga w rozwoju osobistym lub zawodowym te­rapeuty. Jest miejscem, w którym przeszkody, na jakie terapeuta natrafił w psychoterapii, próbuje on zrozumieć w kontekście tego, co się dzieje z pacjentem czy klientem, i tego, co się dzieje z nim samym. Superwizja dotyczy więc treści konkretnego procesu psy­choterapii i konkretnej relacji psychoterapeutycznej.

Superwizorem dokonującym tego monitorowania jest osoba uzna­na za kompetentną i doświadczoną, jeśli chodzi o psychologiczną pomoc innym ludziom. Jest takim zwierciadłem dla psychotera­peuty, który się superwizuje. Można się superwizować sponta­nicznie, w jakimś nagłym przypadku, ale przeważnie superwizja to sformalizowany proces: zawiera się kontrakt, obie strony tego kontraktu znają zakres swoich odpowiedzialności. Jeśli chodzi o metodę, są trzy podstawowe rodzaje superwizji. Pierwszy to su­perwizja jeden do jednego, czyli terapeuta, który jest superwizowa­ny, i jego superwizor. Jest też superwizja jeden do jednego, w której obie strony są superwizorami dla siebie wzajemnie. Trzeci moduł to superwizja dokonująca się w grupie złożonej z superwizora i te­rapeutów, którzy zgłaszają swoje procesy do superwizji. W takiej sytuacji poszczególni psychoterapeuci mają feedback zarówno od superwizora, jak i od pozostałych członków grupy.

W każdym z tych przypadków superwizja jest pomocna wtedy, kiedy między superwizowanym a superwizorem występuje więź zaufania. Istotny jest też element ujawnienia się superwizora, umiejętność wniesienia do tej relacji nie tylko swojej wiedzy i do­świadczenia klinicznego, ale także samego siebie jako osoby. Nie tylko w roli terapeuty, ale też po prostu drugiego człowieka. Bo su­perwizja to nie jest terapia własna dla superwizowanego terapeu­ty, nie jest to też relacja zależności służbowej. W pewnym sensie można by ją odnieść do wspomnianej na początku relacji mistrz–uczeń, tyle że nie polega ona na tym, że superwizor mówi superwizowanemu, co i jak ma robić, a superwizowany jest z tego roz­liczany. Superwizja nie opiera się na takiej logice.

▪  Rozumiem, że superwizor, by się nim stać, musi spełnić pewne kryteria…

W superwizji klinicznej to osoba, która oprócz certyfikatu psycho­terapeuty osiąga też certyfikat superwizora, co oznacza po prostu znacznie większe doświadczenie i wiedzę. Różne stowarzyszenia psychoterapii regulują to własnymi normami. Nie jest nim osoba, która sama się uzna za superwizora. To kolejny etap kształcenia psychoterapeutycznego i nie każdy psychoterapeuta go kończy. Nie każdy też chce być superwizorem, więc nie każdy rozpoczyna procedurę, której efektem byłoby nadanie kompetencji do super­wizji klinicznej. Owszem jeden terapeuta może uznać drugiego za swojego superwizora, ale superwizje prowadzone „formalnie”, w celu szkolenia innych terapeutów albo w ramach publicznej czy prywatnej opieki psychologicznej oparte są na superwizorach z certyfikatem. Instytucja go wydająca jest wówczas gwarantem, że to osoby kompetentne.

▪  Czy każda psychoterapia powinna być poddana superwizji?

Na początku każda prowadzona przez początkującego adepta psy­choterapii. Dlatego że każdy pacjent jest inny i nie można jedne­go szablonu superwizowanego procesu psychoterapeutycznego przenosić na inny. Tego się tak po prostu nie da zrobić. Zasada jest więc taka, że na początku psychoterapeuta powinien superwizo­wać wszystkie prowadzone przez siebie procesy. Później tylko te, które uzna za trudne albo w ramach których pojawią się trudno­ści. W ich wyborze może pomóc sam superwizor, ale nie ma zo­bowiązania, że musi superwizować wszystkie procesy, które pro­wadzi. Tak jak nie ma obowiązku bycia pod stałą superwizją, choć to zależy od miejsca pracy. Są szpitale, poradnie czy przychodnie, w których grupa superwizyjna prowadzona jest regularnie i wszy­scy terapeuci, którzy pracują w tej jednostce, są zachęcani – a nie­raz zobligowani – by brać w niej udział.

▪  Czy to, o czym mówił ojciec w kontekście superwizji klinicznej, moż­na przenieść do towarzyszenia duchowego? Czy wspomniane trzy modele superwizji można zastosować na gruncie duszpasterskim?

Każdy z tych modeli można zastosować w towarzyszeniu du­chowym i duszpasterstwie, pod warunkiem że nie zrówna się superwizji z tym, do czego duchowni są przyzwyczajeni, bo tego nauczyli się w trakcie formacji do kapłaństwa – czyli do tak zwa­nych kazusów. W formacji do kapłaństwa istnieje praktyka, bar­dzo silnie obecna chociażby w formacji jezuitów, że omawia się trudne przypadki, które mógłby napotkać spowiednik. Główny akcent w owym omawianiu jest położony na prawo kanoniczne – czy zostały zastosowane właściwe reguły moralne i kanonicz­ne do pouczenia penitenta, zadania mu pokuty, udzielenia bądź nieudzielenia mu rozgrzeszenia. Jest to pewien rodzaj superwizji, ale koncentruje się on na treści, a nie na procesie. Na tym, co spowiednik powinien zrobić w danym „przypadku”. A ponieważ prawo jest proste, a życie skomplikowane, więc taka „superwi­zja” ma pomóc we właściwym zastosowaniu normy kanonicznej w praktyce duszpasterskiej.

▪  Omawiane kazusy dotyczą więc bardziej kwestii moralnych niż związanych z rozwojem duchowym…

Dotyczą kwestii na styku moralności i duchowości. Oczywiście aspekt moralny wybija się tu na pierwsze miejsce, zwłaszcza w spowiedzi. Aspekt duchowościowy pojawia się w centrum, jeśli spowiedź łączy się z kierownictwem duchowym. Bo tu do­chodzą do głosu kwestie bardziej złożone. Penitent mający sta­łego spowiednika zaczyna traktować go jako pewien autorytet duchowy. Spowiada się u niego ze swoich grzechów, ale też sze­rzej przedstawia mu swoje życie w kontekście – używając języka ignacjańskiego – nie tylko grzechu i łaski, lecz także pocieszeń i strapień, czyli tego, co w sposób subiektywny przeżywa jako poczucie bliskości z Bogiem lub oddalenia od Niego. To nie tyl­ko kontekst teologiczny, ale też psychologiczny. Wówczas towarzyszenie – kierownictwo duchowe skupia się na szukaniu i pogłębianiu relacji z Panem Bogiem, a w to wchodzą elementy związane nie tylko z łaską, ale i z naturą.

W takim kontekście to, co nazywamy superwizją kliniczną, może mieć ważne miejsce w superwizji kierownictwa duchowego. Po­nieważ pojawiają się w nim dwa istotne „czynniki ludzkie”, któ­re najczęściej są zaniedbywane lub błędnie rozumiane przez obie strony. Po pierwsze, osoba, która szczerze szuka Pana Boga w ra­mach kierownictwa duchowego, prędzej czy później doświadczy zjawiska, które w psychoterapii nazywa się oporem. Nie jest to zła wola, tylko nieświadomy mechanizm obronny. W kierownictwie duchowym może on być doświadczany jako opór wobec Boga, modlitwy, treści religijnego doświadczenia. Może to być na przy­kład opór przed przeżywaniem strapienia. Możemy mieć wtedy do czynienia nawet z patologicznym oporem wynikającym z pro­blemów osobowościowych.

▪  Z lęku?

To jest więcej niż lęk. Opór to odpowiedź na to, co sygnalizuje ów lęk. Lęk ma najczęściej złożone przyczyny, które pozostają poza świadomością danej osoby, przynajmniej w pewnym zakresie. W każdym razie opór prędzej czy później pojawi się także w samej relacji pomiędzy kierownikiem duchowym a peniten­tem. Pojawia się wzajemna zależność, więź, w której jedna oso­ba otwiera się przed drugą, wpuszcza ją do swojego życia. Opór na pewno się pojawi, bo odsłanianie siebie w kierownictwie du­chowym to nie jest przecież chwalenie się sobą, tylko dotykanie własnego Cienia, jak powiedziałby Jung. Nie da się tych kategorii właściwie zrozumieć i rozwiązać, sprowadzając wszystko tylko do języka teologicznego, bo właśnie wtedy pojawią się nadużycia. Kierownik, nie rozumiejąc istoty oporu, ale doświadczając jego skutków, będzie widział problem w penitencie i będzie się starał nim manipulować, nawet mając szlachetne motywacje, by ten opór przezwyciężyć.

▪  Będzie na przykład starał się go sobie podporządkować…

Tak, będzie władczy, autorytarny albo będzie podkreślał, że to, co mówi, to wola Pana Boga. A to jest szkodliwe, nawet jeśli za tym nie ma złej woli. Opór może wynikać też z problemów samego kierow­nika, których on nie jest świadomy i które przerzuca na penitenta.

To jeden z obszarów, na którym w kierownictwie duchowym istot­na byłaby superwizja. Druga kwestia związana jest ze zjawiskiem, które w psychologii czy psychoterapii nazywa się dynamiką prze­niesienia i przeciwprzeniesienia. To też, prędzej czy później, po­jawi się w relacji kierownictwa duchowego. Bardzo często już na samym początku osoba korzystająca z kierownictwa idealizuje kierownika, ponieważ uosabia on dla niej duchowe ideały. Robi to nie tylko dlatego, że go lubi, że jest mądrym, dojrzałym czło­wiekiem, ale też dlatego, że jej zdaniem jest uduchowiony. Uosa­bia dla niej wartości, do których sama inspiruje, i staje się dla niej żywym dowodem na to, że te aspiracje nie są skazane na poraż­kę. Idealizuje więc kierownika duchowego już na wstępie, a taka nieprzepracowana idealizacja rodzi duże niebezpieczeństwo, bo może na przykład dojść do nieświadomego zlania Boga z kierow­nikiem duchowym. Wtedy staje się on nie tylko ideałem, ale zo­staje utożsamiony z Bogiem.

Kolejna sytuacja rodząca pewne zagrożenia w relacji kierownictwa duchowego, którą należałoby poddać superwizji, to rodząca się w ramach praktyki duchowej więź przyjaźni. Sama przyjaźń oczy­wiście nie jest problemem. Jest ważna, ale to sfera, która urucha­mia seksualność. Do fascynacji uduchowieniem kierownika do­chodzi fascynacja erotyczna jego osobą. Od poczucia „To jest mój przyjaciel” przechodzi się do relacji, w której rodzi się pragnienie fizycznej bliskości. Pojawia się ono i zakłóca charakter relacji kie­rownictwa duchowego, odciąga od szukania Pana Boga, a każe się skupić na szukaniu siebie nawzajem.

Zdarza się też, że osoba korzystająca z kierownictwa duchowe­go identyfikuje swojego kierownika duchowego z konkretną in­stytucją religijną czy szkołą duchowości. To również jest niebez­pieczne, bo człowiek skupia się wówczas na technice, a nie na relacji z Bogiem. Nieraz takie osoby mówią: „Mogę być chrze­ścijaninem, tylko medytując” albo „Mogę być chrześcijaninem, tylko śpiewając chorał” czy „Mogę być chrześcijaninem tylko jako tradycjonalista”.

▪  A kiedy zawiedzie ten „szczególny środek”, odrzuca się całe chrześcijaństwo…

I to jest najtragiczniejszy efekt błędnego rozpoznania i błędne­go ulokowania swoich aspiracji duchowych w osobie, miejscu lub metodzie. Z punktu widzenia superwizji mówimy tutaj o ide­ałach i aspiracjach, które tylko częściowo są uświadomione, a któ­re pojawiają się w ramach relacji zależności, w pewnym sensie asymetrycznej. Bo nawet jeśli sformułowanie „kierownik ducho­wy” zastąpimy określeniem „ten, który towarzyszy”, to być może nieco zrównamy tę relację, ale ona mimo wszystko nigdy nie bę­dzie w stu procentach symetryczna. To nie jest spotkanie z przy­jacielem, nie jest to też spotkanie branżowe, na którym wymie­nia się doświadczenia. W kierownictwie duchowym jest więcej przestrzeni dla kierownika duchowego, by ujawnił samego siebie, swoje doświadczenia, swoją relację z Panem Bogiem, ale właśnie to powinno być superwizowane. Ujawniać coś ze swego życia można tylko wówczas, jeśli to służy procesowi duchowego rozwoju, a nie deficytom narcystycznym kierownika duchowego, który w ten sposób chce wiązać ze sobą osobę i skupiać ją na sobie.

▪  Przekładając już praktycznie superwizję kliniczną na duszpaster­stwo, trzeba by ją – przynajmniej na początku – wprowadzać jako obowiązkową.

Kierownictwo duchowe powinno być superwizowane, ponieważ coraz więcej osób szuka w nim także formy autoterapii. Potwier­dzają to doświadczenia z naszych jezuickich domów rekolekcyj­nych, do których przyjeżdża coraz więcej osób pokiereszowanych przez życie. Wiedzą, że w czasie rekolekcji jest czas na indywidu­alną rozmowę z kierownikiem duchowym i w ich pragnieniach staje się ona formą poradnictwa psychologicznego, a nawet psy­choterapii. Kierownictwo duchowe obejmuje znacznie więcej sfer ludzkiego życia niż spowiedź, więcej jest w nim elementów typu: „lubię – nie lubię”, „podoba mi się – nie podoba mi się”, „poradzę sobie – nie poradzę sobie”, także od strony kierownika duchowego. I tu siłą rzeczy pojawią się trudności, o których mówiłem wcze­śniej, a które dobrze jest poddać superwizji.

Moje doświadczenie jest takie, że to się sprawdza i jest bardzo po­mocne. Sam jestem superwizorem jezuity, który prowadzi kierow­nictwo duchowe wielu osób i konsultuje u mnie te procesy pod kątem trudności, jakie się w nich pojawiają, a wynikają ze wspo­mnianego „czynnika ludzkiego”. Ja oczywiście nie znam ludzi, którym towarzyszy, i nie jestem wprowadzany w detale ich życia. Wszystko jest objęte tajemnicą. Spotykamy się regularnie od kilku lat i widzę, że temu jezuicie to służy. Służy to też osobom, którym towarzyszy. A dla mnie plusem jest to, że mogę zaproponować go jako kierownika duchowego osobom, które przychodzą do mnie na konsultację i uważają, że ponieważ jestem księdzem, to można by połączyć terapię z kierownictwem duchowym, co jest błędnym myśleniem… Jeśli widzę, że w danym przypadku bardziej pomoc­ne będzie towarzyszenie duchowe, że terapia nie jest konieczna, odsyłam do niego.

▪  Wielu duszpasterzy może jednak uznać, że są tak świetni, że super­wizji nie potrzebują, a jeśli mają problemy, to rozwiązują je ze swo­im spowiednikiem…

W kierownictwie duchowym ludzie z założenia szukają pogłębie­nia relacji z Bogiem. Kierownik ma tu własne doświadczenie, sam tę bliskość z Bogiem przeżywa, ma też odpowiednią wiedzę. Tylko że nie wystarczy mieć władzę duchową, nie wystarczy być księ­dzem, żeby być dobrym kierownikiem duchowym, żeby poradzić sobie ze wszystkimi problemami. W kierownictwie duchowym nie uniknie się trudności związanych ze sferą psychologiczną. Po obu stronach. Nawet dojrzały kierownik duchowy takich trudno­ści doświadczy – i w sobie, i w osobie, której towarzyszy, i w rela­cji, która jest między nimi. Tych problemów kierownik duchowy nie rozwiąże ze swoim spowiednikiem.

Poza tym superwizja może też mieć walor prewencyjny i wyłapy­wać sytuacje, w których mogłoby dojść do nadużyć. Temu też służy superwizja kliniczna na początku pracy młodego terapeuty, by mo­nitorować sygnały ostrzegawcze, wyłapywać je, analizować i prze­pracowywać, ponieważ do nadużyć może dojść w sposób nieświa­domy, bez chęci skrzywdzenia kogokolwiek. Pojawiają się emocje, różne osobiste deficyty, konflikty. Im dłuższa i intensywniejsza jest relacja, tym bardziej podatna i poddana takim mechanizmom.

▪  Mamy młodego księdza, który trafia na parafię, inicjuje w niej jakieś duszpasterstwo, gromadzi się tam grupka „zakochanych” w nim osób, angażują się w życie wspólnoty. Wszystko wydaje się iść świetnie. A my sugerujemy, że powinien się zastanowić, czy na pewno wszystko robi dobrze, i zaczął szukać superwizji…

W duszpasterstwie parafialnym ten kontakt ma inny charakter. Nie jest tak intensywny jak w relacji terapeutycznej czy w kierow­nictwie duchowym. I nawet w przypadku młodego księdza, który spotyka się z parafianami, jeśli są jasno ustalone reguły dotyczące tego, gdzie się spotykamy, ile trwa spotkanie i co ma je wypełniać, to nie ma potrzeby superwizować tego za każdym razem. Ale już od samego początku duszpasterz powinien zwracać uwagę na to, co się w grupie dzieje, ponieważ od samego początku uruchamia­ją się w niej pewne grupowe mechanizmy. Będą tacy, którzy będą chcieli się do niego zbliżyć, eliminując innych. Będą tacy, którzy go będą idealizować, i tacy, którzy będą się starali go mniej lub bardziej deprecjonować. On sam niektóre osoby ze wspólnoty bę­dzie lubił, a niektórych nie będzie.

Nie da się wyeliminować procesów, które zachodzą w grupie. I je­śli księdza coś zaniepokoi, powinien zadać sobie pytanie, czy ro­zumie to, co się dzieje, a jeśli nie rozumie, poszukać pomocy. Nie trzeba superwizować każdego spotkania modlitewnego w ciągu tygodnia, ale ważne, by superwizować jakieś niepokojące sygnały. W „przypadku Pawła M.” wszystkich uśpiło to, że spotkania od­bywały się w obrębie kościelnym, że to była grupa religijna, w do­datku liczna… Ale nawet pod dachem domu zakonnego czy ko­ścioła można grupę duszpasterską przekształcić w sektę, co miało właśnie miejsce.

▪  Jakie sygnały mogą być niepokojące?

Jeśli grupa się zamyka, izoluje od innych, jeśli lider grupy, obo­jętnie czy świecki czy duchowny, traktowany jest niczym bóstwo, jeśli sam się takich boskich atrybutów domaga – to na pewno wy­maga krytycznej refleksji i zmiany.

▪  Cały czas się zastanawiam, czy księża chcą superwizji, szukają jej… Mam wątpliwości. Paweł M. na pewno by nie szukał…

Dlatego o superwizji powinna być mowa na etapie kształcenia duszpasterzy i powierzania im duszpasterskich misji. I tu widzę też rolę dla przełożonych – powinni zadbać, by to, co dzieje się w przestrzeni duszpasterskiej, podlegało w jakiejś formie kon­troli w postaci superwizji. Podobny wymóg powinien dotyczyć kierowników duchowych. Kierownik duchowy powinien mieć superwizora, z którym będzie omawiał to, co przeżywa w relacji z osobami, którym towarzyszy. Jednak w formalnym kształceniu księży, w formacji do duszpasterstwa, do pracy z grupami czy do indywidualnego kierownictwa duchowego nie zwraca się na to należytej uwagi.

o. Jacek Prusak SJ

/zycie-duchowe-pl/