Nasza Kościoła i jej problem z kobietami

„Zdaliśmy sobie sprawę, zwłaszcza podczas przygotowań i trwania Synodu, że nie słuchaliśmy głosu kobiet w Kościele w wystarczającym stopniu i że Kościół wciąż ma wiele do nauczenia się od nich”

– napisał właśnie papież Franciszek w przedmowie do pewnej teologicznej książki [*].

Informacja o niej pokazała się przedwczoraj (8.02.br.) i jednocześnie mnie ujęła oraz zrobiła mi dziurę w sercu.

Dlaczego ujęła? Bo jestem w Kościele świadomie i z własnej woli od prawie dwudziestu pięciu lat i niemal przez cały ten czas jestem w niego mocno zaangażowana. Od początku szukałam dla siebie przestrzeni, miejsc i wspólnot, w których mogę działać i dzielić się swoimi talentami i albo je znajdowałam, albo tworzyłam je sama. Duchowni i świeccy bywali moimi szefami i ja bywałam szefową dla osób świeckich i dla księży. Mam doświadczenie normalnej, dobrej współpracy z ludźmi Kościoła każdego rodzaju: z młodymi i starymi, singlami i małżonkami, księżmi, zakonnikami i biskupami, siostrami zakonnymi i dziewicami konsekrowanymi. Takiego bycia razem w Kościele, w którym się po prostu ten Kościół tworzy, dzieli zadania według możliwości i umiejętności, docenia różnice między kobietami i mężczyznami i widzi w nich potencjał, a nie zagrożenie. I choć sama przez większość czasu nie doświadczałam (tego głównie klerykalnego) niesłuchania kobiet w Kościele, wiem, że jest to w dużej mierze kwestia mojego (dość zdecydowanego) charakteru i talentów liderskich. I tego, że jeśli mam do powiedzenia coś, co jest prawdą i może przynieść dobro, nie powstrzymuje mnie niczyj tytuł, autorytet, święcenia ani wiek.

Niestety wiem też, że dla wielu mężczyzn Kościoła, zwłaszcza tych po święceniach, takie kobiece podejście jest mało akceptowalne. Że często księża nie traktują nas jak równych sobie, ale jak – do wyboru – niebezpieczne nośniki piękna do podziwiania z dystansu, emocjonalne bomby z opóźnionym zapłonem, niemądre istoty, które mają niewiele do powiedzenia albo służbę dostępną na każde zawołanie. I wiem, że istnieje taka część duchownych, którzy idą przez życie wyposażeni w dwa przekonania: że kobiety nie mogą „nauczać” i że ich celem jest bezkrytyczne poświęcanie się dla dobra innych, bez względu na własne. Dlatego ujęła mnie ta myśl papieża – bo oznacza, że

jest w Kościele mężczyzna z autorytetem, który dostrzega, że męskie niesłuchanie kobiet przynosi wspólnocie Kościoła stratę

(ten temat jest zresztą mocno wpisany w pontyfikat Franciszka).

A jeszcze bardziej ujęło mnie jej rozwinięcie; bardzo szczera konkluzja na temat męskiego podejścia do kobiet w Kościele, która brzmi tak: „Prawdziwie przysłuchując się kobietom, my, mężczyźni, słuchamy kogoś, kto widzi rzeczywistość z innej perspektywy i w ten sposób jesteśmy prowadzeni do rewizji naszych planów, naszych priorytetów. Czasami jesteśmy zdezorientowani. Czasami to, co słyszymy, jest tak nowe, tak odmienne od naszego sposobu myślenia i postrzegania, że wydaje się absurdalne i czujemy się onieśmieleni. Ale to zdezorientowanie jest zdrowe, sprawia, że się rozwijamy”.

Skąd więc dziura w sercu?

Otóż robi ją stwierdzenie, że „Kościół wciąż ma wiele do nauczenia się od kobiet”. Słyszycie to, prawda? Kościół – od kobiet. To brzmi, jakby nas, kobiet, w tym Kościele dotąd wyraźnie nie było; jakbyśmy były oddzielną lub nieważną rzeczywistością, która nagle może wnieść coś nowego do (najwyraźniej) męskiego Kościoła. Jakbyśmy do tej pory niczego i nikogo nie uczyły, nie były częścią, tylko jakimś opcjonalnym dodatkiem, którego przydatność w męskich szeregach nagle dostrzeżono. Jakby to męska perspektywa była pierwszą i najważniejszą perspektywą Kościoła, tak podstawową, że mężczyźni mogą bez zastanowienia mówić: my, Kościół.

A przecież stwierdzenie, że „Kościół może wiele nauczyć się od kobiet” za nic nie jest perspektywą Kościoła. Owszem, jest perspektywą mężczyzn w Kościele, ale nigdy Kościoła jako całości.

Powiem to biblijnie i przekornie: Kościół jako całość jest… rodzaju żeńskiego. To nie ten Kościół, ale ta Kościoła. Jezus mówiąc do Piotra o tym, że zbuduje „swój kościół”, mówi o społeczności wierzących w rodzaju żeńskim: ecclesia. Społeczność! Oblubienica! Żona Oblubieńca! Rodzaj męski w tłumaczeniu zabiera nam ten podstawowy sens. Podobnie jest zresztą z Duchem Świętym, który… też jest rodzaju żeńskiego: ruah, czyli Ducha Święta. Brzmi obrazoburczo? A to przecież jest Księga Rodzaju, w której gramatyczna intencja Autora brzmi tak: „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosiła się nad wodami”. Ta boska Osoba to ogień. Nieprzewidywalność. Czułość. Nieustanna, cicha obecność. Żar, emocje, hojność w obdarowywaniu. Wspieranie, inspirowanie, docenianie, kreatywność. Wierność. Miłość. Milion zaskoczeń. Tę część boskich cech o wiele bardziej i częściej niesiemy my – kobiety.

I właśnie dlatego nie jest tak, że nasza kobieca perspektywa jest odmienna, absurdalna, całkiem inna niż perspektywa Kościoła: ona jest taka tylko dla mężczyzn w Kościele, bo to mężczyźni ze wszystkich ludzkich cech mających źródło w naturze Boga dostali celowo tylko część i trochę inną część niż kobiety. Nietrudno dostrzec, że perspektywa mężczyzn jest bliższa Synowi Bożemu, a perspektywa kobiet – bliższa Ruah. I że zamiarem Boga było nasze równowartościowe uzupełnianie się.

Właściwe postawienie sprawy kobiet w Kościele, tego niesłuchania nas i nie brania nas przez mężczyzn pod uwagę w kluczowych kwestiach byłoby więc takie: oto my, ludzie tworzący wspólnotę Jezusa, zauważyliśmy, że zabrakło nam równowagi i że część naszych mężczyzn przegapiała przez wiele lat to wszystko, czego mogła się uczyć od naszych kobiet. Teraz widzimy, że w swojej perspektywie zapędzili się trochę za daleko: tak daleko, że punkt widzenia swoich sióstr zaczęli uważać za zaskakujący i absurdalny, więc jest realna i pilna potrzeba, żeby wewnątrz naszej wspólnoty wrócić do równowagi zaplanowanej przez Boga na starcie świata. W tym celu musimy się zacząć spotykać i rozmawiać, doceniać wzajemnie swoje cechy, które pozwalają nam się uzupełniać i widzieć wartość w tym uzupełnianiu się, i przestać wreszcie próbować uznawać jeden albo drugi punkt widzenia za ważniejszy. A wtedy łatwiej będzie nam dzielić we właściwy sposób zadania i role we wspólnocie, do których ze względu na nasze różne cechy mamy różne kompetencje.

Wtedy to nie Kościół będzie się uczyć od kobiet. To mężczyźni wewnątrz Kościoła będą się uczyć od kobiet wewnątrz Kościoła. A kobiety będą się uczyć od mężczyzn. Bo my siebie nawzajem za bardzo potrzebujemy, żeby pozwalać sobie na bytowanie w dwóch oddzielnych, nieufnych światach.

I my, kobiety, też przecież możemy powiedzieć, parafrazując słowa Franciszka: „Prawdziwie przysłuchując się mężczyznom, my, kobiety, słuchamy kogoś, kto widzi rzeczywistość z innej perspektywy i w ten sposób jesteśmy prowadzone do rewizji naszych planów, naszych priorytetów. Czasami jesteśmy zdezorientowane. Czasami to, co słyszymy, jest tak nowe, tak odmienne od naszego sposobu myślenia i postrzegania, że wydaje się absurdalne i czujemy się onieśmielone. Ale to zdezorientowanie jest zdrowe, sprawia, że się rozwijamy”.

Marta Łysek

źródło: deon.pl

[*] Książka pod tytułem „Smaschilizzare la Chiesa? Confronto critico sui ‚Principi’ di H.U. Von Balthasar” („Zdemaskulinizować[1] Kościół? Krytyczna dyskusja nad ‘zasadami’ Hansa Ursa von Balthasara”), której autorami są Luca Castiglioni, Linda Pocher, Lucia Vantini, wydana w styczniu 2024 roku przez Paoline Editoriale Libri.

Autor:
Marta Łysek – dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko – bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem – „Ciało i krew”.

[1] maskulinizacja – opanowanie jakiejś dziedziny życia przez mężczyzn.