Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się jeśli jest głodny.
św. Brat Albert Chmielowski
Jan nie mówi ani słowa o ustanowieniu Eucharystii – pisze tylko o umywaniu nóg. Pozostali Ewangeliści nie wspominają o umywaniu nóg, informują za to o ustanowieniu Wieczernikowej Uczty. W obu przekazach znajdujemy to samo wezwanie: i wy tak czyńcie.
Naszą planetę Ziemię zamieszkuje coraz więcej ludzi. Ich liczba przekroczyła dawno granicę sześciu miliardów. Kresu tego rozwoju nie widać.
Cyfry te dają do myślenia. Czy na horyzoncie nie pojawi się dzień, kiedy nie będziemy mieli dość żywności? Już dzisiaj śmiercią głodową umierają rzesze ludzi, ponieważ katastrofy przyrody oraz socjalne nadużycia i zaniedbania zakłócają, a często wręcz wykluczają racjonalną politykę wyżywienia. Media donosiły ostatnio, że w Korei Północnej milionowi mieszkańców grozi śmierć głodowa. Co się stanie, kiedy nasz glob będzie zamieszkiwało siedem lub osiem miliardów ludzi? Ziemia jest obszarem skończonym. Nie ma nieograniczonych możliwości. Do najważniejszych podstawowych środków żywności należy zboże, na wielkich połaciach Azji ryż. Bez zboża nie ma chleba, bez chleba nie ma życia.
Jako chrześcijanie życzylibyśmy sobie, aby i dzisiaj miało miejsce coś na wzór „cudownego rozmnożenia chleba”. Można sobie wyobrazić, co by było, gdyby wśród nas zjawił się Jezus i niespodziewanie wszystkich nasycił, jak o tym opowiada Ewangelia (Łk 9, 11b-17). W czasach biblijnych niewątpliwie to uczynił. W tym samym momencie staje się dla nas jasne, że sami poczulibyśmy się nieswojo, spychając na Jezusa całą odpowiedzialność za ten świat. Znaczyłoby to przecież, że my ludzie moglibyśmy pogrążyć się w bezczynności i lenistwie, gdybyśmy, zaciskając pasa, każdorazowo mieli liczyć na pomoc z nieba. Nie, tak łatwe to nie jest!
Cud rozmnożenia chleba
Nie bez powodu mówi Jezus do swych uczniów: „Wy dajcie im jeść!”. Wskazuje na to, że nasycenie głodujących nie dokona się samo z siebie, za dotknięciem palca. Nie! Wyżywienie wymaga zaangażowania ludzi, którzy dosłownie wezmą sprawę w swoje ręce i rozdzielą to, co drugich nakarmi: mianowicie chleb. Potrzebujemy ludzi, którzy gruntownie się zastanowią, jak krok po kroku zaradzić przyczynom głodu, jak kształtować sensowne planowanie rodziny. Wiąże się to ściśle z mężczyznami i kobietami, którzy czynnie przyłożą rękę do dzieła, aby rezerwy zboża w żadnym wypadku się nie wyczerpywały – w gospodarstwach rolnych ani w Organizacji Narodów Zjednoczonych, ani w wielu instytucjach pomocy dla potrzebujących.
Katecheci mogą spotkać się z drążącym pytaniem uczniów: jak to w ogóle Jezus zrobił, że pięciotysięczny tłum ludzi posilił się do syta, gdzie do dyspozycji było przecież tylko pięć chlebów i dwie ryby? Do jakiej niebiańskiej magii się uciekł dla dokonania tego cudu? Jakie czarodziejskie zaklęcia były potrzebne do tak cudownego fajerwerku?
Trzeźwo patrząc na to zdarzenie, będziemy się wystrzegali podobnych pytań. Albowiem Ewangelista Łukasz nie traci ani jednego wiersza na pytania o „jak?” i „jak wiele?”. Cała jego uwaga skupia się raczej na fakcie, że w ogóle dzieje się coś dla ratowania niekomfortowej sytuacji, w jakiej znalazła się wielka rzesza ludzi. Łukasz przypisuje ogromne znaczenie stosunkowi ludzi do Jezusa i wzajemnie do siebie. I ma w tym rację. Szczegóły cudu to rzeczywiście temat uboczny. O wiele ważniejszy jest fakt, że cud ma miejsce i dlaczego się wydarza.
Na pierwszy rzut można sądzić, że Jezus pragnie tylko uśmierzyć głód obecnego tłumu. Może jednak pojawić się myśl, że za tym zdarzeniem kryje się coś więcej. Wskazywałby na to ów precedens Uczty Pańskiej w Wielki Czwartek. Tam padają słowa: „A On wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo i odmówiwszy nad nimi błogosławieństwo, połamał i dawał uczniom, by podawali ludowi”. W tym kontekście słowa wyrzeczone nad chlebem i rybami przygotowują ustanowienie Eucharystii. Albowiem w niej Jezus sam siebie podaje na pokarm, tak że wszyscy z tego mogą pożywać i jeszcze dużo pozostaje dla innych.
Uderza okoliczność, jak bardzo Łukasz uwypukla myśl o obfitości. Inaczej niż w przypadku późniejszych liczb o skąpych rezerwach zboża i rosnących liczbach zaludnienia tutaj staje się rzeczą jasną, że Bóg nie jest małostkowy, lecz wielkoduszny, że nie jest skąpy, lecz posiada wielki gest. W działaniu Jezusa uwidacznia się fakt, że Bóg rozsypuje swe dary bez liczby i miary. Przede wszystkim daje wystarczająco.
Istotnym momentem jest pytanie, jak z tym bogactwem obchodzi się człowiek. Czy je trwoni, czy odcina sam siebie od gałęzi, na której siedzi. Jeżeli swój stan posiadania powiększa i zasoby rozdziela, ma prawo żywić nadzieję. Rokującą nadzieją jest chyba tylko ta druga możliwość. Czy i w jakim stopniu również w przyszłości ludzie mają być syci i żyć dostatnio, obowiązywać musi hasło: wszyscy muszą działać solidarnie i dzielić się tym, co posiadają, tak jak pokazał to Jezus.
W dzieleniu ujawnia się także jego charakter znaku, nagle zaczynamy rozumieć, czym jest „rozmnożenie chleba”. Oto paradoks: przy dzieleniu chleba kawałki stają się coraz mniejsze, jednocześnie zyskując na wielkości wyższego rzędu. Nie chodzi przecież o ilościowe mnożenie pokarmu, o kalorie, lecz o miłość, która dzięki dzieleniu i rozdawaniu niepomiernie rośnie. I jeszcze jedno: pokarm utrzymuje wszystkie żyjące istoty przy życiu. Świadomość, że my wszyscy mamy jednego i tego samego „Żywiciela”, Boga jako naszego Stworzyciela utrzymującego nasze życie, mogłaby i musiała u wszystkich ludzi generować poczucie solidarności, tolerancji i braterstwa. Bóg utrzymuje przy życiu ciebie i mnie, i dlatego i my musimy wzajemnie podtrzymywać się przy życiu. Bóg karmi ciebie i mnie, przez co pokazuje, że ciebie i mnie chce, że pragnie, abyśmy byli na tym świecie. On chce, aby Jego pokarm stał się udziałem wszystkich. I dlatego musimy i my dzielić wszystko, co posiadamy, z tymi, którzy cierpią głód i niedostatek.
Umywanie nóg
W tym miejscu rozważanie nasze uzupełnić i dopełnić winna refleksja z Ewangelii św. Jana (13, 1-15). Wyobraźmy sobie, że jesteśmy współbiesiadnikami w Wieczerniku. W czasie uczty Jezus podnosi się, zdejmuje wierzchnią szatę i zaczyna umywać uczniom nogi i wycierać je lnianą chustą. A przy tym musi się przed każdym głęboko pochylić. Lecz nie tylko to. Musi się także przyłożyć, aby usunąć brud, albowiem w obliczu ówczesnego stanu dróg i obuwia, jakie ludzie nosili, nogi były bardzo ubrudzone. Jezus, poświadczony przez Boga umiłowany Syn, schyla się w warstwę kurzu i dobrowolnie przejmuje posługiwanie, które normalnie pełnią tylko niewolnicy. Wyobraźmy to sobie, On przyszedłby dzisiaj i do nas, upadłby przed nami na kolana i chciałby umywać nam nogi. „Panie, Ty chcesz mnie umywać nogi? Nigdy!”. Tak zawołalibyśmy i my. Możemy zrozumieć Piotra, że właśnie tak reaguje. Kim jestem ja, że Ty się nade mną pochylasz? Coś podobnego jest całkowicie nie do pomyślenia. Ty jesteś naszym Panem i Mistrzem!
„Umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował”. Tam, gdzie inni przechodzili obojętnie, tam On pomagał. Z tymi, z którymi nikt nie chciał zasiąść do stołu, On spożywał, pił i śmiał się. Tych, którzy uchodzili za przegranych i straconych grzeszników, On brał w swe ramiona. Samotnym okazywał swą bliskość i udzielał schronienia. Którym nikt nie chciał wybaczyć, On przebaczał. Tym, którzy samych siebie już więcej nie mogli znosić i popadali w zwątpienie i rozpacz wskutek swych własnych błędów i słabości, On przywracał nową samoświadomość. Jednostki moralnie zwichnięte zaliczał do kręgu swych przyjaciół. Miłością darzył biednych i bogatych. Ponieważ ludzi miłował, nie lękał się też konsekwencji. Odważnie krytykował wszelkie panowanie ludzi nad ludźmi. Wywracał stoły i stołki, gdzie kult świątynny bezdusznie zapominał o człowieku. Krytykę tę będzie musiał przypłacić życiem – przeczuwał to bardzo dokładnie. Kto przeciwstawia się możnym, żyje niebezpiecznie. Jezus idzie swoją drogą aż po ostatnią konsekwencję. „Czy rozumiecie, co wam uczyniłem?”. Wolno przypuszczać, że uczniowie tego nie pojmowali. Jego postępowanie było dla nich czymś totalnie niezrozumiałym.
Czy my je rozumiemy? Jezus żąda od uczniów, by postępowali tak jak On. Wyrażając to w naszym obiegowym języku, powiedzielibyśmy: ludziom nie mamy zmywać głów, lecz umywać im nogi. Ale czy to czynimy? Czy idziemy za przykładem Jezusa w naszych parafialnych gminach, na co dzień w kręgu rodziny, w miejscu pracy i wśród przyjaciół? Rządzić, zajmować pierwsze miejsce, zdobywać uznanie, pozwalać sobie usługiwać – oto częste kategorie naszego myślenia. Lecz czy taki tok myślowy jest chrześcijański? Ktoś chrześcijaństwu nieprzychylny pisał, co następuje: „Służyć w dobrowolnej gotowości, drugiemu wyświadczać coś z dobra i być dla niego w zasięgu ręki – to niezbędne założenie dla udanego z sobą współżycia”.
Umywanie nóg nie jest grą. Jego treść powinna należeć do istoty chrześcijaństwa. I w tym właśnie sensie Ewangelia pragnie pobudzać nas do przemyślenia naszych postaw w społeczeństwie i w Kościele. Jaką wspólnotę parafialną chciałby Jezus w ogóle widzieć? Czy taką, jaka funkcjonuje w dzisiejszych kościelno–prawnych strukturach? Czy miał na myśli ten Kościół, jaki istnieje aktualnie? Czy miałaby to być Wspólnota Wspólnot, czy też forma zorganizowana hierarchicznie i socjalnie? Umywanie nóg dostarcza nam – przynajmniej w zarodku – odpowiedzi.
Pierścień z bambusowego drzewa
Jest rzeczą nader zadziwiającą, że Jan, który więcej niż którykolwiek z Ewangelistów relacjonuje o tym wspólnym przebywaniu Jezusa z uczniami, nie przekazuje nam ani jednego słowa o ustanowieniu Eucharystii. Pisze li tylko o umywaniu nóg. I odwrotnie – pozostali Ewangeliści nie wspominają o obrządku umywania nóg, informują za to o ustanowieniu Wieczernikowej Uczty. Co nas przy tym jednak szczególnie zaskakuje, to fakt, że w przekazie o umywaniu nóg znajdujemy w gruncie rzeczy to samo zdanie. Odnośnie do Wieczerzy Pańskiej brzmi ono: „To czyńcie na Moją pamiątkę!”. Podobnie sformułowana jest fraza pod koniec umywania nóg: „Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi”.
Naszą refleksję możemy tu uzupełnić słowami, które dobitnie uwypuklają to, co jest potrzebne, aby być dla siebie bratem lub siostrą: ten, który tutaj się pochyla, czynić tego nie potrzebuje, najniższego rodzaju posługiwania podejmuje się z własnej woli. Wszyscy obecni najwidoczniej dziwią się takiej postawie Mistrza, który wręcz ostentacyjnie wypada ze swej roli. Jest w końcu Pierwszym wśród nich! A jednak się uniża dla posługi drugim. Nisko się pochylać, nie obstawać przy swojej roli, zwracać się ku drugiemu, czynić siebie małym. Któż jest do tego zdolny? A jednak przykład zachowuje swą moc. Jakkolwiek ciężkie by to było: czynić to na równi z Panem.
Nasze rozważanie rozpoczęliśmy silnym akcentem spoczywającym na realnym dziś w świecie zagrożeniu świata przez liczne fale głodowych klęsk. Zamknijmy te spostrzeżenia opowiadaniem pewnego hierarchy na Filipinach. Biskup Rafal Lim (1931–1998) relacjonuje, co go spotkało w czasie wizytacji jednej z parafii. Kiedy udawał się do kościoła na pożegnalne nabożeństwo, przystąpiła do niego liczniejsza grupa ludzi, którzy jęli odbierać mu mitrę, pastorał, pierścień i kosztowny ornat, a ubierać go od nowa. W miejsce mitry włożyli mu na głowę słomiane sombrero, jakie noszą prości rolnicy; pastorał wymienili na bambusową tykę, a na ramionach zawiesili zwyczajną narzutę noszoną przez ubogich. W końcu zamienili mu złocisty biskupi krzyż na skromniejszy z bambusowego drzewa. Biskup był przestraszony i zmieszany. „Co ich opętało?” – pomyślał sobie. Wieśniacy wyznali, że nie chcieli urazić: „Chcieliśmy ci tylko pokazać, jak Kościół ma wyglądać: Kościół, który nas rozumie, który należy do nas, do naszych braci i sióstr, do naszych wiosek z ich polami i ogrodami, sklepikami i chatami, stacjami dla chorych i miejscami pracy – Kościół, z którym czujemy się głęboko związani”.
Gdy czytałem o tym biskupie, nagle i mimo woli pomyślałem o naszych procesjach Bożego Ciała. Opuszczamy kościoły i wylegamy na ulice naszych siół, miast i metropolii. Radujemy się i jesteśmy wdzięczni, że naszego Pana możemy nieść poza mury świątyń i włączać Go w naszą codzienność. W tym sensie towarzyszy On nam we wszystkim, na co składa się nasze powszednie życie. Niesiemy go przez ulice i place, które sami codziennie przemierzamy, wprowadzamy Go do naszych domów, w których rozgrywa się nasze życie. On towarzyszy nam do naszych przedszkoli i szkół, szpitali i domów spokojnej starości, do restauracji i sklepów, z Nim udajemy się do naszych chorych i zdrowych, wszędzie tam, gdzie cierpimy, świętujemy i pogrążamy się w żałobie. W Księdze Powtórzonego Prawa znajdujemy wielkie napomnienie Mojżesza: „Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Bóg twój przez te czterdzieści lat na pustyni (…), żywił cię manną, której nie znałeś ani ty, ani twoi przodkowie” (8, 2-3). Możemy dopowiedzieć: Pan jest z nami i idzie na naszej drodze z nami krok w krok, nie tylko przy okazji uroczystych stacji Bożego Ciała, lecz jako pokarm towarzyszy nam zawsze i wszędzie, darząc nas od wewnątrz siłą i radością.
Kiedy wspomniany filipiński biskup Lim opowiadał później o swoim przeżyciu, podnosił szczególnie jeden moment: W owym skromnym wiejskim kościółku zrozumiał, co znaczy Wcielenie Boga: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Słowa te powtarzamy co niedzielę w naszym wielkim Credo nicejsko-konstantynopolitańskim. Bogactwo treści Bożego Ciała niech zamknie krótka apostrofa nieznanego poety:
Łamiemy chleb.
Dzielimy się chlebem.
Ćwiczymy się w dawaniu
z kobietami i mężczyznami,
ze smutnymi i pytającymi,
z uśmiechniętymi i wahającymi się.
Łamiemy chleb.
Dzielimy życie.
Ćwiczymy się w dawaniu
ze słabymi i wycieńczonymi,
z ubogimi i sytymi.
Panie, Ty jesteś dla nas jak chleb.
Ty sam jesteś naszym chlebem.
Ty łamiesz z nami chleb.
Dajesz nam siebie, każdy dzień.
ks. Alfons Józef Skowronek
/ opoka.org,pl /