Czy zadano sobie pytanie najważniejsze: ilu uczniom lekcje religii w obecnym kształcie realnie pomagają, a ilu utrudniają budowanie relacji z Bogiem?
Jestem przedstawicielem jednego z ostatnich roczników, który przygotowywał się do Pierwszej Komunii w salkach parafialnych. Jak przez mgłę pamiętam Braci Szkolnych, którzy pracowali w budującej się na naszym osiedlu plebanii. Do bierzmowania szykowaliśmy się już w szkole podczas lekcji, które prowadził ksiądz.
W pamięci mam dwa wspomnienia. Po pierwsze: kapłan ten był dość surowy. Wspomnienie drugie: by zostać dopuszczonym do bierzmowania, trzeba było na blachę wykuć prawie 150 odpowiedzi na wcześniej przygotowane pytania. Zdałem na piątkę, ale dyskusji o Duchu Świętym, który akurat w przypadku tego sakramentu jednak powinien jakoś zaistnieć w naszych umysłach, z tamtego czasu, niestety, nie pamiętam. Te wspomnienia wracają do mnie przy okazji dyskusji dotyczącej ograniczenia liczby godzin religii w szkole.
Formacja, a nie edukacja
Nie mam wątpliwości, że pojawienie się religii w szkole publicznej na początku lat 90. było ważnym sygnałem powrotu do chrześcijańskich wartości, które władze PRL chciały unieważnić i zniszczyć. Nawet obecna szefowa MEN Barbara Nowacka, odnosząc się do promowanych przez siebie planów ograniczenia lekcji religii w szkole, podkreśla, że kultura i historia powinny być czytane właśnie w zwierciadle tradycji chrześcijańskiej. Czy zatem oburzenie części osób na plany resortu edukacji jest uzasadnione?
Upominając się o obecność lekcji religii w szkole, warto pamiętać, że nie są one warunkiem niezbędnym do zbawienia
Zapowiedzi te nie są zaskoczeniem. O wyjściu lekcji religii ze szkolnych murów zadecydują zresztą najpewniej nie tyle głosujące dłonie posłów w Sejmie, ile raczej nogi dzieci i młodzieży masowo od dłuższego czasu rezygnujących z tych właśnie zajęć. Jaka jest tego przyczyna, to wątek na inne rozważania. Z całą jednak pewnością dotychczasowa formuła lekcji religii – jak widać – odchodzi do lamusa.
Polscy biskupi zaczęli zresztą ostatnio wyraźnie odróżniać lekcje religii od katechezy. Pisał o tym na łamach Więź.pl ks. Jan Słomka, wskazując również na konieczność przemyślenia na nowo koncepcji nauczania religii w szkole w świetle kulturowej nieoczywistości chrześcijaństwa.
Ktoś powie, że relegowanie katechezy ze szkoły to wygrana relatywistycznego świata, w którym niszczone są wartości i religia. Może jednak warto przyznać, że lekcje religii na poziomie metodyki nauczania często już dziś nie wpisują się w szkolną formułę. Katecheza w swej istocie jest bowiem aktywnością, która skupia się na nauczaniu o wierze. Czy wiary można jednak nauczyć tak jak matematyki? I czy następnie można z tego działania wystawić jakąś ocenę?
Rację ma bp Wojciech Osial, wskazując na znaczenie lekcji religii dla formowania dzieci i młodzieży. Ale mowa tu właśnie o formacji, a nie o edukacji, która w przypadku katechezy jest de facto nauczeniem o wierze w Boga i prawdach wiary. Czy podobny proces – nie tyle zdobywania wiedzy, ile raczej poznawania wiary – jest możliwy do adekwatnego zweryfikowania?
Zaangażowana w ruch „Światło-Życie”, popularnie zwany Oazą, córka mojego znajomego dostała na koniec roku piątkę z lekcji religii. Często wchodziła w dyskusje z katechetą, który określał ją mianem krnąbrnej. W jej klasie byli uczniowie, którzy dostali ocenę celującą, choć ich religijna aktywność była słabo obecna zarówno w trakcie katechezy, jak i w lokalnej parafii. Czyja zatem wiara powinna być lepiej „oceniona”? Czy nie dochodzimy tutaj do jakiegoś absurdu, który, paradoksalnie, odsłaniają nam właśnie ostatnie dyskusje na temat lekcji religii?
Możliwość likwidacji lekcji religii w szkołach to z całą pewnością problem dla wielu katechetów, bo wpłynąć może na ich pracę zawodową. Prawda jest jednak taka, że przy ogólnym kryzysie w zatrudnianiu nowych pedagogów wielu z nich uczy już teraz kilku przedmiotów.
Można spotkać się z zarzutem, że ministerialne plany ograniczenia lekcji religii w szkole naruszają konkordat. Czy jednak zadano sobie najważniejsze z punktu widzenia Kościoła pytanie: ilu uczniom uszkolniona katecheza realnie pomaga, a ilu utrudnia budowanie relacji z Bogiem?
Przecież obecnie z lekcji, w której ewangelizując, wprowadzamy młodych ludzi w wiarę, zachwycamy nią, szkolna katecheza przekształciła się w przedmiot o wierze katolickiej. Jest lekcją, na której dziecko ma poznać prawdy wiary. Nikt jednak nie może przecież zagwarantować, że owe prawdy staną się dla młodego człowieka czymś ważnym, nawet jeśli otrzymał z klasówki na ich temat ocenę bardzo dobrą.
Nie jest do zbawienia koniecznie potrzebna
W pedagogice bardzo istotne jest słuchanie dziecka. Formuła katechezy, jaką sam znałem w podstawówce, już dawno zniknęła i nie jest to uwaga pesymistyczna, ale refleksja, która powinna przynaglać do działania. W czasie pandemii Covid-19, gdy zamknięto kościoły, doskonale było widać, która z parafii jedynie trwa w cierpieniu związanym z koniecznością ograniczenia liczby wiernych na Mszy, a która zakasała rękawy, by inaczej dotrzeć do ludzi.
Duszpasterstwo internetowe nie jest zapewne wymarzoną ideą, ale w trakcie zagrożenia epidemiologicznego podobne aktywności były realnym i konkretnym działaniem księży, które wielu ludziom dawało nadzieję. Warto to ważne odniesienie przywołać przy okazji dyskusji o lekcjach religii. Zwłaszcza, że odbywanie ich w szkolnej ławce nie jest elementem do zbawienia koniecznie potrzebnym.
Nauczać o Bogu można w innej formie, gdzie będą nie tyle formułki, ile raczej próba wsparcia młodych w znalezieniu odpowiedzi na pytanie: czy to wszystko – życie, miłość, bezinteresowne czynienie dobra, szacunek wobec drugiego i innego… – ma sens? Dziś już nie wystarczy, jak słusznie przekonywał Jan Maria Vianney, gadać o Bogu. Konieczne jest, aby żyć w sposób, który sprawi, że ktoś nas o Niego zapyta.
Przyglądając się np. wpisom o. Grzegorza Kramera, w których opowiada, jak prowadzi lekcje religii, mam świadomość, że wciąż wiele jest osób, które z pasją podejmują podobną aktywność. W tych działaniach wspomniana przeze mnie nauka przydatnych często formułek przeplata się z konkretnym świadectwem życia nauczyciela.
Walka o pozostawienie katechetycznego status quo jest zapewne dla wielu katolików czymś oczywistym i koniecznym, ale może warto tu zadziałać inaczej, na przykład w duchu zasady, że „moc w słabości się doskonali”. Jej efekty widać doskonale w trzeciej części filmu „Bóg nie umarł”. Pastor Hill robił wszystko, by jego Kościół pozostał na uczelnianym kampusie. Walczył, krzyczał, a nawet posuwał się do szarpania innych. Dopiero gdy niejako zrezygnował, zostawiając to wszystko Jemu, znalazł inne rozwiązanie.
Błażej Kmiecik
źródło: wiez.pl