Duchowość, dojrzałość, wolność (2)

2. Zagrożenia w sferze duchowej

Jest rzeczą znamienną, że również w dobie ponowoczesności większość ludzi przynajmniej czasami stawia sobie pytanie o własną tajemnicę oraz o sens ludzkiego życia. Zrozumienie własnej tajemnicy jest przecież podstawową potrzebą każdego myślącego człowieka. Stawianie tego typu pytań nie daje jednak automatycznie gwarancji, że potrafimy znaleźć prawdziwe odpowiedzi i że nasza duchowość jest dojrzała. Okazuje się, że coraz częściej nazywamy duchowością coś, co w rzeczywistości duchowością nie jest. Dla przykładu wzruszenia emocjonalne, wrażliwość artystyczna, odczucia estetyczne, zachwyt nad przyrodą czy ćwiczenia na skupienie – to wszystko nie jest duchowością. Tego typu umiejętności są czymś ważnym i pozytywnym, ale nie gwarantują, że dany człowiek zrozumie samego siebie i sens swojego istnienia.

Najbardziej radykalnym zagrożeniem duchowości jest bezmyślność. Człowiek bezmyślny zadawala się doraźnym działaniem. Bezkrytycznie i bezmyślnie ulega naciskom wewnętrznym (instynktom, popędom, emocjom) i zewnętrznym (modzie, grupie rówieśniczej, reklamie, politycznej „poprawności”). Taki człowiek w ogóle nie stawia sobie pytania o własną tajemnicę. Człowiek bezmyślny jest przekonany, że do osiągnięcia szczęścia wystarczy być młodym, zdrowym, pięknym i bogatym. Taki człowiek nie uświadamia sobie faktu, że wielu ludzi młodych, zdrowych, pięknych i bogatych popada w uzależnienia, zaburzenia psychiczne i stany samobójcze. Taki człowiek nie dostrzega też faktu, że wielu ludzi starych, fizycznie brzydkich, chorych i biednych to ludzie szczęśliwi i silni, którzy umacniają innych ludzi i którzy cieszą się własnym życiem.

Drugim – obok bezmyślności – zagrożeniem w sferze duchowej jest zastępowanie duchowości jakąś jej namiastką czy karykaturą. Zagrożeniu temu ulega obecnie zwłaszcza wielu młodych ludzi. Tęsknią oni wprawdzie za rozwojem i bogactwem duchowym, ale z różnych względów zatrzymują się w połowie drogi i skupiają się na tym, co stanowi namiastkę duchowości, a czasem wręcz jej karykaturę. Przykładem takiej sytuacji są sekty czy subkultury młodzieżowe, które oparte są na ucieczce od rzeczywistości w świat medytacji nad wszystkim poza prawdą o człowieku. Naiwną wizję duchowości prezentuje znaczna część doradców duchowych, na przykład pracujących w terapii uzależnień. Mylą oni duchowość z ćwiczeniami relaksacyjnymi, słuchaniem muzyki czy podziwianiem piękna przyrody. Podobnemu ryzyku podlegają niektóre grupy i ruchy w Kościele, o ile dominują w nich aspekty emocjonalne oraz powierzchowność w spojrzeniu na człowieka i jego egzystencję.

Popatrzmy na typowy obecnie przykład zastępowania duchowości jej namiastką. Coraz częściej spotykam się ludzi, którzy opowiadają mi, że zachwycili się buddyzmem i dlatego odeszli od Kościoła. Takim ludziom stawiam podstawowe pytanie: co was zachwyciło w buddyzmie? Wszyscy odpowiadają podobnie i stwierdzają, że zachwyciła ich duchowość buddyjska, która kieruje się zasadą: nie zadawaj nikomu cierpienia – ani ludziom, ani zwierzętom, ani roślinom. Wręcz zaszokowani są ci ludzie, gdy pomagam im krytycznie myśleć i odkryć naiwność „duchowości” buddyjskiej. Po pierwsze, jest utopią przekonanie, że człowiek jest w stanie nie zadawać nikomu i niczemu cierpienia. W realiach ziemskich jest to po prostu niemożliwe. A każda utopia jest bardzo niebezpieczna. Najbardziej niebezpieczne i destrukcyjne są piękne i wzruszające utopie (do tego typu utopii należał klasyczny marksizm).

Po drugie, buddyzm zakłada, że cierpienie jest największym nieszczęściem. Tymczasem cierpienie jest cenną informacją, która pomaga człowiekowi odróżniać te zachowania, które go rozwijają, od tych zachowań, które go krzywdzą. Cierpienie pomaga też odróżniać prawdę od ideologicznych fikcji, bo w świecie iluzji jedyne, co pozostaje prawdziwe, to cierpienie. Człowiek zwykle najbardziej dojrzewa duchowo i uczy się sztuki życia właśnie przez cierpienie, które sam sobie zadaje lub które zadają mu inni ludzie. To cierpienie sprawiło, że syn marnotrawny zastanowił się i stał się synem powracającym. To cierpienie zadawane nam przez innych sprawia, że zaczynamy odróżniać miłość od naiwności i uczymy stanowczo bronić się przed krzywdą, bo to jedyna droga obrony przed cierpieniem.

Po trzecie, chrześcijaństwo proponuje znacznie większy ideał niż powstrzymywanie się od zadawania cierpienia. Uczy nas, by kochać, czyli przyjmować z miłością i prawdą samych siebie oraz innych ludzi. A kochać to znacznie więcej niż nie zadawać cierpienia. Miłość jest nie tylko znacznie większym ideałem niż unikanie cierpienia, ale też okazuje się ideałem możliwym do osiągnięcia. Na ogół wszyscy zgadzamy się, że są tacy ludzie, którzy potrafią kochać, a nie jedynie nie zadawać cierpienia. Czytelnym przykładem w tym względzie jest Jan Paweł II i Matka Teresa z Kalkuty.

Buddyzm jest systemem, który nie respektuje zasady niesprzeczności, gdyż traktuje indywidualne istnienie człowieka jako iluzję jego nieoświeconego umysłu. W konsekwencji buddyjskim ideałem staje się nirwana, czyli zupełne zobojętnienie na własne życie i na własny los. Taka postawa jest w rzeczywistości najbardziej skrajną formą rozpaczy. Innym irracjonalnym aspektem buddyzmu jest traktowanie jako ideału Buddy, który opuścił żonę i synka. Gdy pytam się jego wyznawców, czy zamierzają naśladować tę postawę Buddy, wtedy stanowczo zaprzeczają. Ideałem staje się zatem nie naśladowanie ideału. W konsekwencji buddyści uciekają nie tylko od życia, ale również od tego, co stanowi istotę duchowości. System ten zniechęca do szukania obiektywnej prawdy i odkrywania przez człowieka jego własnej tajemnicy. Medytacja buddyjska jest bardziej skupianiem się człowieka nad własnym oddechem czy biciem serca niż nad analizą sensu własnego istnienia czy uczeniem się sztuki życia tu i teraz.

Gdy dany człowiek jest pusty duchowo lub gdy rozwija on jedynie namiastkę duchowości, wtedy nie jest w stanie zająć dojrzałej postawy wobec siebie i otaczającej go rzeczywistości. Nie potrafi w sposób świadomy i odpowiedzialny kierować swoim życiem. Nie ma świadomości i wolności bez duchowości. Człowiek nie jest przecież w stanie odpowiedzialnie kierować sobą i swoim życiem dopóki nie wie, kim jest i po co żyje. Człowiek pozbawiony duchowości to ktoś z definicji uzależniony od którejś ze swoich sfer cząstkowych albo od nacisków płynących ze środowiska zewnętrznego. To człowiek, który funkcjonuje jak małe dziecko, a zatem w oparciu o spontaniczne i nieświadome reakcje na bodźce, które oddziałują na niego w danym momencie.

Człowiek, który nie rozwinął sfery duchowej, uzależnia się od popędów i instynktów, od swego ciała (obżarstwo, lenistwo, wygodnictwo), od subiektywnego myślenia (myślenie życzeniowe, zaprzeczanie prawdy o własnym postępowaniu), od emocji (ucieczka od bolesnych emocji za wszelką cenę lub poddawanie się emocjom), od nacisków środowiska (robię to, co inni, bo sam nie wiem, kim jestem i po co żyję), od określonych substancji chemicznych (alkohol, narkotyk, leki psychotropowe), od rzeczy czy pozycji społecznej (pieniądze, władza). Człowiek pozbawiony sfery duchowej staje się w jakimś stopniu uzależniony od wszystkich tych czynników jednocześnie, chociaż zwykle jakaś forma uzależnienia okazuje się dominująca i łatwiej zauważalna z zewnątrz. W kulturze ponowoczesności nastąpiło dramatyczne zawężenie ludzkich pragnień i aspiracji do koncentracji na ludzkiej cielesności, na subiektywnych przekonaniach oraz na doraźnym samopoczuciu emocjonalnym. Środki przekazu, czasopisma dla dzieci i młodzieży, reklamy, dominująca mentalność i moda promują „ideał” w postaci człowieka zredukowanego do ciała i emocji, a zatem człowieka, który nie jest świadomy samego siebie i sensu swego istnienia.

… ciąg dalszy nastąpi

ks. Marek Dziewiecki

/ opoka.org.pl /